W 2000 roku w Literaturze na świecie ukazał się przegląd amerykańskich poetów pierwszej połowy XX-go wieku - poczynając od Wallace Stevensa (1879-1955) a kończąc na James'ie Tate (ur. 1943). Różne to poetyki i różne wiersze. Najbardziej jednak ważkim, moim skromnym zdaniem, było umieszczenie w tym zestawie jedenastu wierszy Elizabeth Bishop. Nie tyle nawet ze względu na jej wagę (jako poetki) dla lieteratury amerykańskiej - Bishop uznawana jest za jedną z najważniejszych poetek anglojęzycznych XX w. - ile ze względu oczywiście na fantastyczne tłumaczenie Andrzeja Sosnowskiego i samą poezję autorki.
Wiersz "Floryda" to być może jeden z najlepiej przetłumaczonych wierszy tej autorki, z zachowanym i znaczeniem i brzmieniem oraz rytmem oryginału. Wiersze Bishop... Co tu dużo mówić. Nie poczujecie jak wciągające, jak frapujące są, dopóki sami ich nie przeczytacie.
Niech poezja sama mówi za siebie.
Miłego czytania!
Citronian-Man
ps. cały numer Literatury Na Świecie z wierszami Jamesa Tate'a, Wallace Stevensa, A. R. Amonsa i Charlesa Reznikoffa oraz wieloma analizami i tekstami krytycznymi warto zamówić u źródła. Link do wydawnictwa i odpowiedniego numeru tutaj, oraz na dole postu.
----------------------------------------------------------------
Floryda
Stan o najładniejszej nazwie,
stan pływający w solance,
związany poszyciem korzeni namorzynów,
które znoszą za życia sterty ostryg,
a martwe obrzucają szkieletami białe błota
w kropki jak wybuchy bomb, zielone wzgórki
jak kule bombard puszczające trawę.
Stan pełen esowatych ptaków, błękitnych i białych,
i histerycznych ptaków goniących resztkami skali,
niewidocznych w napadach szału.
Tanagry zażenowane swoją galą
i pelikany uwielbiające błazenadę;
dokazują śmigając między wyspami mangrowe
na mocnych prądach przypływów i odpływów,
i sterczą na wąskich plażach susząc złote skrzydła
w słoneczne wieczory.
Monumentalne żółwie, potulne, bezradne,
mrą i zostawiają skorupy obrosłe pąklami
i duże białe czaszki z krążkami oczodołów
dwukrotnie większymi niż nasze.
Palmy klekoczą w równomiernym szkwale
jak dzioby pelikanów. Spada tropikalny deszcz,
aby odświeżyć sznury nizanych przez przypływ
blaknących muszelek: Łza Hioba, Chiński Alfabet,
Niewieście Uszka, przegrzebki, rzadka Junonia -
złożone jakby na szarej szmacie zgniłego perkalu,
na spódnicy pogrzebanej indiańskiej księżniczki;
one tę monotonną, bezkresną, obwisłą linię brzegu
dyskretnie inkrustują.
Z górą trzydzieści myszołowów kładzie się teraz w dryf
nad czymś, co wypatrzyły w trzęsawisku,
opadają niżej i niżej, kręgami w dół i w dół,
jak płatki kamienia w imbryku.
Dym leśnych pożarów sączy piękne błękitne ekstrakty.
Zwęglone pniaki i pnie drzew powleka aksamitna czerń.
Moskity
ruszają na żer, nucąc okrutne obligato.
Po zmroku świetliki nanoszą mapę firmamentu na bagna
aż do wschodu księżyca.
Zimna biel bez blasku, światło jak oędynarn^ plecionka,
i cały niechlujny, zepsuty stan tonie w czarnych kleksach,
zbyt rzadko rozsianych, i ohydnych bielach; najpodlejsza
widokówka z samym sobą.
Aligator, który ma pięć różnych sygnałów -
przyjazny, miłosny, godowy, wojenny i ostrzegawczy -
skomle i gada w krtani
indiańskiej princessy.