Tytułem wstępu.

To nie blog. To portal. A właściwie część multiportalowej platformy o nazwie - "Nie Dla Opornych".
To nie blog, to galeria sztuki. O tyle wyjątkowa, że nie posiadająca ograniczeń w przestrzeni.
To nie blog, to portal bliźniaczy do Nauki Nie Dla Opornych. Oaza w mętnych wodach rzeczywistości.
Znajdziesz tu drogi czytelniku poezję, prozę, muzykę i inne dziedziny sztuki nieskrępowane istnieniem w formie atomów. W pełni dostępne choć zachęcające do wsparcia ich autorów.
Mamy nadzieję, że podróż po dziedzinach sztuki dostępnych na tym portalu będzie dla ciebie wytchnieniem od rzeczywistości i wyjątowym doświadczeniem, bo nie silimy się tu na żaden rodzaj pozy, nie epatujemy i nie przymuszamy do obcowania z marketingowo efektywnym dziełem.

Bliżniaczym naszym portalem jest Nauka Nie Dla Opornych oraz strona na Facebooku zbierająca posty i komentarze z obu tych portali.
Mamy nadzieję, że w tym powolnym, pełnym refleksji nurcie znajdziesz miejsce dla siebie.
Miłego przepływu!


ps. Przy każdym z artykułów znajduje się miejsce przeznaczone na promocję autora. Zachęcamy was do odwiedzania umieszczonych tam odnośników. Portal nie ma charakteru zarobkowego. Odwdzięczamy się więc autorom możliwością popularyzacji ich nazwiska i ich dzieł.
Ponadto nie wstawiamy samodzielnie materiałów filmowych i muzyki do internetu. Istniejące już w sieci materiały zostały jedynie przelinkowane tak by odnośniki nie straciły na aktualności.



Artykuły według kolejności:

sobota, 23 marca 2013

Wiersze - Elizabeth Bishop - Jedenaście wierszy


Literatura Na Świecie 12/2000

W 2000 roku w Literaturze na świecie ukazał się przegląd amerykańskich poetów pierwszej połowy XX-go wieku - poczynając od Wallace Stevensa (1879-1955) a kończąc na James'ie Tate (ur. 1943). Różne to poetyki i różne wiersze. Najbardziej jednak ważkim, moim skromnym zdaniem, było umieszczenie w tym zestawie jedenastu wierszy Elizabeth Bishop. Nie tyle nawet ze względu na jej wagę (jako poetki) dla lieteratury amerykańskiej - Bishop uznawana jest za jedną z najważniejszych poetek anglojęzycznych XX w. - ile ze względu oczywiście na fantastyczne tłumaczenie  Andrzeja Sosnowskiego  i samą poezję autorki.
Wiersz "Floryda" to być może jeden z najlepiej przetłumaczonych wierszy tej autorki, z zachowanym i znaczeniem i brzmieniem oraz rytmem oryginału. Wiersze Bishop... Co tu dużo mówić. Nie poczujecie jak wciągające, jak frapujące są, dopóki sami ich nie przeczytacie.
Niech poezja sama mówi za siebie.
Miłego czytania!
Citronian-Man

ps. cały numer Literatury Na Świecie z wierszami Jamesa Tate'a, Wallace Stevensa, A. R. Amonsa i Charlesa Reznikoffa oraz wieloma analizami i tekstami krytycznymi warto zamówić u źródła. Link do wydawnictwa i odpowiedniego numeru tutaj, oraz na dole postu.
----------------------------------------------------------------

Floryda

Stan o najładniejszej nazwie,
stan pływający w solance,
związany poszyciem korzeni namorzynów,
które znoszą za życia sterty ostryg,
a martwe obrzucają szkieletami białe błota
w kropki jak wybuchy bomb, zielone wzgórki
jak kule bombard puszczające trawę.
Stan pełen esowatych ptaków, błękitnych i białych,
i histerycznych ptaków goniących resztkami skali,
niewidocznych w napadach szału.
Tanagry zażenowane swoją galą
i pelikany uwielbiające błazenadę;
dokazują śmigając między wyspami mangrowe
na mocnych prądach przypływów i odpływów,
i sterczą na wąskich plażach susząc złote skrzydła
w słoneczne wieczory.
Monumentalne żółwie, potulne, bezradne,
mrą i zostawiają skorupy obrosłe pąklami
i duże białe czaszki z krążkami oczodołów
dwukrotnie większymi niż nasze.
Palmy klekoczą w równomiernym szkwale
jak dzioby pelikanów. Spada tropikalny deszcz,
aby odświeżyć sznury nizanych przez przypływ
blaknących muszelek: Łza Hioba, Chiński Alfabet,
Niewieście Uszka, przegrzebki, rzadka Junonia -
złożone jakby na szarej szmacie zgniłego perkalu,
na spódnicy pogrzebanej indiańskiej księżniczki;
one tę monotonną, bezkresną, obwisłą linię brzegu
dyskretnie inkrustują.


Z górą trzydzieści myszołowów kładzie się teraz w dryf
nad czymś, co wypatrzyły w trzęsawisku,
opadają niżej i niżej, kręgami w dół i w dół,
jak płatki kamienia w imbryku.
Dym leśnych pożarów sączy piękne błękitne ekstrakty.
Zwęglone pniaki i pnie drzew powleka aksamitna czerń.
Moskity
ruszają na żer, nucąc okrutne obligato.
Po zmroku świetliki nanoszą mapę firmamentu na bagna
aż do wschodu księżyca.
Zimna biel bez blasku, światło jak oędynarn^ plecionka,
i cały niechlujny, zepsuty stan tonie w czarnych kleksach,
zbyt rzadko rozsianych, i ohydnych bielach; najpodlejsza
widokówka z samym sobą.
Aligator, który ma pięć różnych sygnałów -
przyjazny, miłosny, godowy, wojenny i ostrzegawczy -
skomle i gada w krtani
indiańskiej princessy.




Mapa

Ląd leży w wodzie; linia w odcieniu zieleni.
Cienie przy tej krawędzi, widocznie mielizny
ukazują pas wodorostów skalistej płycizny,
gdzie w błękit zwisają trawy z krawędzi zieleni.
A może ląd się pochyla, by dźwignąć morze z dołu
i owinąć się niczym niewzruszoną tonią?
Na skraju złotolotnego szelfu, schylając się po nią,
czy ląd szarpie w tej chwili za morze od dołu?

Cień Nowej Fundlandii leży płasko i nieruchomo.
Labrador wszędzie żółty tam, gdzie błędny Eskimos
go natłuścił. Możemy pogłaskać te śliczne zatoki,
pod szkłem, jakby nareszcie miały nam zakwitnąć
lub służyć za czystą klatkę dla niewidzialnych ryb.

Nazwy przymorskich osad wybiegają w morze,
nazwy miast przekraczają okoliczne góry -
tu drukarz doświadcza euforii, jak zwykle,
kiedy wzruszenie deklasuje swą przyczynę.
Te półwyspy biorą wodę między kciuk i palec
jak kobiety sprawdzające gładkość materiału.

Na mapach spokojniejsze wody są niż ląd,
falom właściwych formacji lądom użyczając:
i gdzieś na południe gna Norwegii zając,
profile indagują morze, gdzie kończy się ląd.
One są z rozdzielnika, czy państwa mogą wybrać barwy?
- Coś w sam raz dla ich charakteru albo rodzimych wód.
Topografia nie trzyma stron; i Północ jej bliska, i Wschód.
Delikatniejsze niż historyków są kartografów barwy.




Man-Moth*

                 Tu, na górze,
blaski rozbitego księżyca zatykają szpary w budynkach.
Całkowity cień Człowieka sprowadza się do kapelusza.
Pada mu do stóp jak rondo podstawki pod lalkę i powstaje
odwrócona szpilka o czubku namagnesowanym przez księżyc.
Człowiek nie widzi księżyca; obserwuje jego ogromne rewiry,
czując tylko paradne światło na rękach, ni zimne, ni gorące,
w temperaturach, których nie mierzą żadne termometry.

                 Ale gdy Man-Moth
składa swoje rzadkie, lecz regularne wizyty na powierzchni,
nieco innym okiem patrzy na księżyc. Wychodzi
z dowolnego otworu w krawężniku któregoś z chodników
i zaczyna nerwowo zdobywać frontony różnych budynków.
Przypuszcza, że księżyc to maleńka dziura w powale nieba
świadcząca o bezużyteczności nieba w roli osłony. Drży,
lecz musi sprawę wyświetlić tak wysoko, jak tylko się da.

                 Piętro po piętrze
cień wlecze się za nim jak szmata fotografa wzdłuż fasad,
gdy wspina się, wylękniony, myśląc, że tym razem da radę,
wepchnie filigranową głowę w ten otwór okrągły i czysty
i da się wycisnąć na światło w czarnych skrętach jak z tuby.
(Człowiek pod nim stojący nie ma podobnych iluzji.)
A Man-Moth musi wykonać to, co go najbardziej przeraża,
choć nic z tego, rzecz jasna; ląduje zatrwożony, acz cały.

                 Wtedy powraca
w blade tunele z cementu, które nazywa swym domem. Fryga,
fruwa, i nigdy nie zostaje pasażerem bezgłośnych pociągów
wystarczająco pospiesznych. Drzwi zamykają się w mig.
Man-Moth zawsze zajmuje miejsce tyłem do kierunku jazdy,
a metro rusza z maksymalną, straszliwą prędkością
bez jednej zmiany biegów czy jakiejkolwiek gradacji.
Man-Moth nie ma danych o szybkości swoich podróży do tyłu.

                 Każdej nocy musi
przejeżdżać w kółko te sztuczne tunele i śnić seryjne sny.
Jak podkłady pod pociągiem, sny migają serią pod spodem
jego rozpędzonego mózgu. Nie śmie wyjrzeć przez okno,
ponieważ trzecia szyna, jednostajny podmuch trucizny,
biegnie obok niego o włos. Uważają za pewną chorobę,
na którą ma dziedziczną podatność. Musi chować ręce
w kieszeniach, tak jak inni muszą nosić szaliki.

                 Gdyby dał się złapać,
bateryjką świećcie mu w oko. Ma samą źrenicę, ciemną
noc w czystej postaci, i zjeży się jej owłosiony horyzont,
gdy zerknie na was i oko zatrzaśnie. Spomiędzy powiek
wszystko, co ma - jedna łza - wysuwa się wtedy jak żądło.
Chyłkiem zgarnie ją w dłoń i - jeśli nie będziecie czujni -
połknie. Lecz wystarczy mieć oczy otwarte, a odda -
czystą jak z głębinowych źródeł i schłodzoną do picia.




Pomnik

Teraz widzisz tu pomnik? Jest z drewna
skleconego w coś na kształt pudła. Nie.
Skleconego w ciąg malejących pudełek
postawionych jedno na drugim.
Każde w półobrocie względem następnego,
tak że jego rogi mierzą prosto w boki
pudełka pod spodem: kąty są przemienne.
A na najwyższym z tych sześcianów tkwi
coś jak fleur-de-lis sczerniałego drewna,
długie płatki desek z dziwną perforacją,
czworoboczne, sztywne, kanoniczne.
Cztery krzywe żerdki strzelają u góry
(wygięte jak wędki albo drzewce flag),
lecą z nich wyrżnięte laubzegą strużyny,
cztery mechate frędzle tej ornamentacji
po krawędziach pudełek
na sam dół.
Jedna trzecia pomnika ma za tło
„morze”; dwie trzecie - „niebo”.
Perspektywa jest narzucona
(to znaczy, horyzont widzenia)
tak nisko, że brak „efektu dali”;
z punktu jesteśmy w dali perspektywy.
Morze z wąskich i horyzontalnych desek
ciągnie się za naszym samotnym pomnikiem,
tocząc długie słoje przemiennie na prawo i lewo
niczym deski podłogi - z mrowiem plamek, pstre
i nieruchome. Równolegle niebo
wyraźnie ze sztachet, surowszych niż morskie:
słońce w drzazgach, chmury z długimi fladrami.
- Czemu to dziwne morze nic nie szumi?
Czy dlatego że jesteśmy tak daleko?
Właściwie gdzie? W Azji Mniejszej?
Czy w Mongolii? -
                            Starożytny przylądek,
starożytne księstwo, którego pan, artysta
mógł przecież pragnąć postawić tu pomnik,
by oznaczyć grób lub granicę, czy stworzyć
jakiś melancholijny, romantyczny kącik...
- Ale to paradne morze wygląda jak drewno,
matowoszkliste drewno wyplute przez morze.
A to zdrewniałe niebo w słojach chmur!
Jak wystrój sceny; wszystko tak spłaszczone!
Chmury są pełne błyskających drzazg!
Co to w ogóle jest? -
                               To właśnie jest pomnik.
- To sterta pudełek
obrzucona tandetą trocin, które już się sypią,
wyschła na wiór, bez śladu pędzla. Stary grat. -
Silne słońce oraz morski wiatr,
ogół warunków mógł mieć tutaj wpływ,
że farba zeszła, jeśli ktoś ją kładł,
że wygląda nędzniej niż kiedyś.
- To trzeba było mnie ciągnąć dla tego widoku?
Świątynia ze skrzyń w zabitej deskami scenerii,
czegóż to ma dowodzić?
Już oddychać nie mogę tym zeschłym powietrzem,
całą tą erozją, w której pęka pomnik.

To jest artefakt
z drewna. Drewno trzyma się lepiej
niż obłok, morze, piach, gdy wziąć je z osobna,
dużo lepiej niż prawdziwe morze, obłok, piach.
Na swój sposób rośnie i rośnie bez ruchu.
Pomnik rzecz martwa, lecz te ornamenty
przybite tak niedbale, na oko kompletne nic,
zdradzają, że pomnik żyje i ma swe życzenia;
pragnie być pomnikiem i chce coś tam czcić.
Najgłupszy drewniany wężyk mówi „pamiętajmy”,
podczas gdy dzień w dzień światło chodzi dookoła
jak zwierzę osaczające żer,
albo deszcz pada na pomnik, albo dmie weń wiatr.
Może być wewnątrz pełny albo pusty.
Kości księcia-artysty mogą być tam w środku
albo w ziemi nawet bardziej suchej i daleko stąd.
Choć z grubsza, lecz przyzwoicie umie chronić
coś, co ma w sobie (coś, co koniec końców
nie mogło być przeznaczone dla niczyich oczu).
To jest początek obrazu,
jakaś rzeźba, albo wiersz, albo pomnik,
i całe z drewna. Obserwuj go stale.
Z tomu North & South, 1946




Ponad 2000 ilustracji i kompletny skorowidz

Takie powinny być nasze podróże:
serio, godne grawiury.
Siedem Cudów Świata wygląda marnie
i cokolwiek swojsko, lecz te inne sceny,
niezliczone, choć równie smutne i martwe,
są obce. Często Arab siedzący w kucki
lub grupka Arabów - najpewniej knujący
spisek przeciw naszemu Chrześcijaństwu,
kiedy inny, z boku, wyprostowaną ręką i dłonią
wskazuje ten Grób, tę Jamę, ten Grobowiec.
Gałęzie daktylowych palm przypominają pilniki.
Brukowany dziedziniec, gdzie jest wyschła Studnia,
wygląda jak diagram, murowane wodociągi
są wymownie puste, ludzka sylwetka
ginie na horyzoncie historii czy teologii
razem ze swym wielbłądem albo wiernym koniem.
Zawsze ta cisza, ten gest, punkciki ptaków
na niewidzialnych nitkach ponad Miejscem,
albo dym solennie ciągnie w górę, też na nitce.
I naturalnie cała stronica lub strona złożona
ze scen w prostokątach biegnących diagonalnie
albo w kółkach na tle szarych kropek,
naturalnie ozdobny owal bezlitosny,
wciągnięty w sploty figuralnego inicjału -
pod dłuższym spojrzeniem idą wyraźnie w rozsypkę.
Oko jak ciężarek spada w głąb przez linie
wykreślone przez rylec, roztargnione linie
jak zmarszczki na piasku,
centryfugi burz, odcisk bożego palca pod lupą,
na końcu boleśnie rozjarzone
wilgotną, pryzmatyczną bielą i błękitem.

Przy wejściu w cieśninę pod St. Johns
wzruszające beczenie kóz doszło na pokład statku.
Na chwilę się pokazały, rude, skaczące po skałach
w trawach skąpanych we mgle i żółtych narcyzach.
A pod Św. Piotrem wiał wiatr i słońce świeciło w amoku.
Z werwą, poczuciem celu kler maszerował rzędami,
rysując sieć czarnych linii na placu, jak mrówki.
W Meksyku martwy człowiek leżał
pod niebieską arkadą; martwe wulkany
skrzyły się jak wielkanocne lilie.
Szafa bez przerwy grała „Ay, Jalisco!”
A w Volubilis były piękne maki
rozsadzające mozaiki; tłusty cicerone puszczał oczko.
W porcie Dingle na przeciąg złotego wieczoru
gnijące krypy wystawiły swój przemokły plusz.
Angielka lała herbatę, informując,
że księżna spodziewa się dziecka.
A w burdelach Marrakeszu
małe, dziobate prostytutki
przynosiły tace z herbatą na głowach
i pokazywały taniec brzucha, przypadając
do naszych kolan, nagie i rozchichotane,
prosząc o papierosa. To gdzieś w tamtej okolicy
widziałam coś, co wystraszyło mnie najbardziej :
Grób święty, z wyglądu nieszczególnie święty,
jeden z wielu pod stromym, kamiennym baldachimem
otwartym jak dziurka od klucza na wiatr różowej pustyni.
Otwarty, zapiaszczony, marmurowy żłób, pokryty
rytymi egzortami, pożółkły
jak sztachety krowich zębów;
w połowie wypełniony pyłem, już nawet nie pyłem
po biednym pogańskim proroku, który zmarł.
Khadour w swoim ładnym burnusie patrzył się figlarnie.

Wszystko tylko złączone właśnie „i" i „a”.
Otwórz księgę. (Pozłota schodzi z krawędzi
stron i zapylają się opuszki palców.)
Otwórz ciężką księgę. Czemu nam umknęło
to stare Narodzenie, gdy można było oglądać? -
uchylony mrok i skały tryskające światłem,
nieporuszony i niespieszny płomień,
bezbarwny, bez iskier, spokojnie sycący się słomą,
a w głębi uśpioną rodzinę pośród miłych zwierząt -
i w oniemieniu patrzeć, wypatrując niemowlęcy wzrok.




Przy rybaczówkach

Chociaż to zimny wieczór,
przy jednej hurtowni w porcie
stary mężczyzna wiąże sieć
ledwie widoczną w pomroce,
sieć ciemną, brunatnoczerwoną
czółenkiem wytartym i gładkim.
Woń dorsza tak ostra w powietrzu,
że aż łzy ciekną i kręci cię w nosie.
Pięć magazynów ma stożkowe dachy
i stromo biegną pod składy na poddasza
wąskie kładki z poprzecznymi listwami
dla taczek pchanych w górę i na dół.
Samo srebro: ciężkiej powierzchni morza
nabrzmiewającej powoli, jakby w rozterce
czy się nie rozlać, jest matowe, ale srebro
ławek, więcierzy na homary, masztów,
rozsypanych wśród uskoków dzikich skał,
ma łudząco przejrzystą świetlistość
jak te stare budynki ze szmaragdowym mchem
porastającym ich niskie ściany od wybrzeża.
Wielkie kadzie na ryby są koronkowo pokryte
całymi warstwami ślicznych łusek śledzi,
tak jak taczki, podobnie wyklejane
opalizującą i śmietankową kolczugą
z pełzającymi, tęczującymi muszkami.
Na niewysokim zboczu z tyłu chat,
w kępce rzadkiej i jaskrawej trawy
stoi staroświecki drewniany kabestan,
pęknięty, z parą długich, zbielałych korb
i melancholijnymi plamami jakby zaschłej krwi
wszędzie tam, gdzie żelazne części zardzewiały.
Staruszek zapali mojego lucky strike’a.
Przyjaźnili się z moim dziadkiem.
Rozmawiamy o malejącej populacji,
rozmawiamy o dorszu i śledziu;
czeka na przyjście kutra ze śledziami.
Widać cekinki na bluzie i na kciuku.
Zdarł całą łuskę, kardynalne piękno,
z niezliczonych ryb tym czarnym nożykiem,
którego ostrze prawie się przetarło.

W dole nad samą wodą, w miejscu,
gdzie wyciągają kutry po długiej pochylni
schodzącej w głąb wody, srebrzyste pnie
cienkich drzew biegną w dół poprzecznie
po szarych kamieniach, jeden za drugim
co cztery, pięć stóp, w dół.

Zimny, skryty, głęboki, absolutnie jasny
żywioł nie dla śmiertelnych,
dla ryb i dla fok... Zwłaszcza jedną fokę
oglądam tutaj co wieczór.
Zainteresowała się mną. Ma muzyczne zacięcie;
zwolenniczka (jak ja) gruntownego zanurzenia,
więc śpiewałam jej hymny baptystów.
Śpiewałam też „Mocarną twierdzą jest nasz Pan”.
Pionowo zamierała w wodzie, mierząc mnie
badawczym wzrokiem i lekko kiwając głową.
Później dawała nura, żeby raptownie wypłynąć
niemal w tym samym miejscu i tak się otrząsnąć,
jakby dziwiła się samej sobie.
Zimna, skryta, głęboka, absolutnie jasna,
jasna, szara, lodowata woda... Z tyłu, za nami
zaczynają się te uroczyste, smukłe jodły.
Niebieskawy, w świcie nieodłącznych cieni,
milion bożonarodzeniowych drzewek stoi,
czeka na Gwiazdkę. Woda jakby się uniosła
nad obłymi, szarymi, szaroniebieskimi kamieniami.
Widziałam to tyle razy, to samo morze, to samo,
nieznacznie, obojętnie huśtające się nad kamieniami,
z lodowatą swobodą nad kamieniami,
nad kamieniami, i wreszcie nad światem.
Gdybym tak zanurzyła teraz dłoń,
nadgarstek zabolałby natychmiast,
kostki przeszyłby ból i dłoń musiałaby palić,
jak gdyby woda była transmutacją ognia,
który trawi kamienie, płonąc
ciemnoszarym płomieniem. Gdybym spróbowała,
smak byłby najpierw gorzki, potem słony, a później
jak pożar języka. W tym świetle widzimy też wiedzę:
skrytą, słoną, jasną, bezmiernie swobodną i w ruchu,
hojną u zimnych i twardych ujść świata,
ściąganą z jego skalistych piersi
bez końca, płynną i hojną, a ponieważ
nasza wiedza jest historyczna, płynną i płonną.
Z tomu A Cold Spring, 1955




Brazylia, 1 stycznia 1502

...nitką tkana natura... krajobraz w gobelinach.
Sir Kenneth Clark, Landscape into Art

Dwa stycznie. Natura kłania się oczom
na pewno tak, jak wyłoniła się dla nich:
każdy cal kwadratowy pieni się listowiem -
duże liście, drobne liście, i liście ogromne,
niebieskie, niebieskozielone, oliwkowe,
gdzieniegdzie jaśniejsze żyłki i krawędzie
lub atłas liścia od spodu;
potworne płaskorzeźby
paproci srebrnoszarych,
a zarazem kwiaty niczym ogromne lilie wodne
bujają w powietrzu - chyba jednak w liściach -
fioletowy, żółty, dwa żółte, różowy,
rdzawoczerwony i zielonkawobiały;
lite, acz lotne; świeże, niby skończone
ledwie minutę temu i ściągnięte z ramy.

Białobłękitne niebo, prosta tkanina,
podłoże dla pierzastych detali;
niskie ślizgi, jeden bladozielony krąg urwany,
kilka palm krzepkich, ciemnych, delikatnych;
i bokiem usadowione, z rozdziawionymi dziobami
wielkie symboliczne ptaki puszą się w spokoju,
każdy tylko profilem wypiętej, nadętej piersi,
jednobarwnej bądź nakrapianej.
Wszakże na pierwszym planie jest sam Grzech:
pięć okopconych smoków obok srogich skał.
Skały omiatają porosty, szare eksplozje księżyca
rozchlapane i posplatane;
doskwierają im od spodu te prześliczne mchy
zielonych płomyków z piekła rodem,
z kratek atakują górnolotne pnącza
pokrętnie cyzelowane,
„listek: tak - listek: nie” (po portugalsku).
Jaszczurki przestały oddychać; wszystkie
zapatrzone w maleńką, która stoi tyłem,
unosząc aż nad głowę wszeteczny ogonek,
czerwony jak rozżarzony drut.

Tak samo chrześcijanie, twardzi jak gwoździki,
drobni jak gwoździki i połyskujący
w chrzęszczących zbrojach, zastali to wszystko,
bez rewelacji:
ani alejek dla kochanków, ani altan,
ani wiśni z drzew, ani lutniowej muzyki,
niemniej jednak coś jak odpowiednik
starego snu o skarbach i rozkoszach
jakby z minionej epoki, gdy ruszali z domu -
skarb, plus pionierskie przyjemności.
Zaraz po mszy, może jeszcze mrucząc
L'Homme armé albo podobne melodie,
wdzierali się do środka wiszącej tkaniny,
każdy po swoją Indiankę, w pogoni za tymi
rozjuszającymi kobietkami, które nawołując,
nieustannie się nawołując (może to już ptaki?),
oddalały się bezpowrotnie coraz głębiej w tło.




Pytania w kwestii podróży

Za dużo tych wodospadów; stłoczone strumienie
za szybko pędzą w dół ku morzu,
a pod naporem tylu chmur te górskie wierzchołki
zaczynają musować ze wszystkich stron w zwolnionym tempie,
zmieniając się w wodospady wprost na naszych oczach.
- Bo jeśli te smugi, te błyszczące, kilometrowe łzy
to jeszcze nie wodospady,
to w mgnieniu wieku, a tak biegną tu wieki,
najpewniej nimi się staną.
Lecz gdy strumienie i chmury tak sobie podróżują, podróżują,
góry wyglądają jak przewrócone okręty
z brodami ślimaków i szlamu.
Pomyśl o drodze powrotnej.
W domu należało zostać i o tych stronach pomyśleć?
Gdzie wypadałoby nam być dzisiaj?
Czy godzi się oglądać dziwnych obcych w sztuce
w tym najdziwniejszym z teatrów?
Cóż to za dziecinada, że póki tchu,
nie wahamy się spieszyć choćby zaraz,
żeby słońce obejrzeć z drugiej strony?
Najmniejszego zielonego kolibra na świecie?
Gapić się w niepojęte, zacne rumowisko,
niepojęte i nieprzeniknione,
w dowolnie wybrany widok,
ujrzany w lot i zawsze, na zawsze cudowny?
Och, czy musimy śnić te swoje sny
i na dokładkę je zjadać?
I czy zdołamy zmieścić kolejny
zawijany zachód słońca, jeszcze ciepły?

Jednak na pewno byłoby nam szkoda
nie ujrzeć drzew rosnących wzdłuż tej drogi,
naprawdę zbyt natarczywych w swoim pięknie,
nie ujrzeć ich gestykulacji w stylu
majestatycznych mimów odzianych na różowo.
- Nie musieć stawać po benzynę w polu,
nie słyszeć smutnej, drewnianej melodii
na dwie nuty nie zgranych chodaków
rozklekotanych niedbale po podłodze
lepkiej od smaru stacji benzynowej.
(W innym kraju drewniaki musiałyby przejść testy,
każdą parę obowiązywałby identyczny dźwięk.)
- Tak, szkoda nie posłuchać innej,
mniej prymitywnej muzyki brązowego ptaka
nad zepsutą pompą benzynową, w środku
jezuickiego baroku kościoła z bambusu:
trzy wieże, srebrnych krzyży pięć.
- Tak, szkoda nie podumać trochę,
niewyraźnie i bez głębszych wniosków,
nad możliwym związkiem łączącym przez wieki
najtoporniejsze drewniane obuwie
z wymuskanymi fidrygałkami
struganych fantazji tych drewnianych klatek.
- Nigdy nie odcyfrowywać historii
w zwiewnej kaligrafii tych śpiewających klatek.
- Nie być zmuszonym wsłuchiwać się w deszcz
tak przypominający mowy polityków:
dwie godziny bezpardonowej oracji,
po której zapada nagła, złota cisza.
Podróżny wyciąga notes, może pisać:

„ Czy to z braku wyobraźni ciągle odwiedzamy
miejsca wyobrażone, zamiast siedzieć w domu?
A może jednak Pascal nie całkiem miał racją
w kwestii tego ślęczenia we własnym pokoju?

Kontynent, miasto, państwo, środowisko:
wybór szeroki nie jest, nie do nas należy.
Tu czy tam... Nie. Należało w domu zostać,
gdziekolwiek ten dom leży?”




Stacja benzynowa

Och, ale tu brudno!
- na małej stacji benzynowej
zlanej olejem, nasyconej olejem
na niepokojąco wysoki
czarny połysk.
Ostrożnie z tą zapałką!

Ojciec wbił się w brudny,
uwalany olejem garniturek,
który wyje mu pod pachami,
a czeredka umorusanych,
szparkich synalków z ikrą
(tak zwana firma rodzinna)
wspiera go, nader brudna.

Czyżby mieszkali na stacji?
Jest betonowy ganek
za pompami, a na nim
zmięty komplet impregnowanych
smarem wyrobów z wikliny;
piesek, brudny, na wiklinowej
sofie, jak na pufie.

Jakieś komiksy przydają
całości odrobinę koloru -
specyficznego koloru. Leżą
na dużej, bladej serwecie
spływającej z taboretu
(element kompletu), obok
dużej, włochatej begonii.

Czemu nieziemska roślinka?
Czemu akurat taboret?
Czemu, ach, czemu serweta?
(Dziergana haftem w stokrotki
na wzór margerytek, jak sądzę,
opuchła od szarego szlaczka.)

Ktoś wyhaftował serwetę.
Ktoś tu podlewa begonię
lub, dajmy na to, oliwi. Ktoś
wystawia te szeregi puszek,
tak że zwracają się szeptem
ESSO-SO-SO-SO
do znerwicowanych aut.
Ktoś nas tu wszystkich kocha.

Z tomu Questions ofTravel, 1965




Crusoe w Anglii

Wybuch nowego wulkanu
odnotowują gazety, a tydzień temu czytałem,
jak statek asystował gdzieś przy narodzinach wyspy:
najpierw tchnienie pary w odległości dziesięciu mil,
a potem czarny punkt - prawdopodobnie bazalt -
wyrósł w oficerskiej lornetce
i przywarł do horyzontu jak mucha.
Wymyślili nazwę. A moja biedna stara wyspa dalej
drugi raz nie odkryta, nie do nazwania.
Nie było jeszcze książki bez pomyłki w nazwie.
Cóż, ja miałem pięćdziesiąt dwa
smętne, malutkie wulkany do wspinaczki
w paru grożących poślizgiem krokach -
martwe jak kupki popiołu.
Siadałem sobie na krawędzi najwyższego,
rachując pozostałe, które sterczały nagie
i ołowiane, z odstrzelonymi główkami.
Myślałem, że jeśli one są wielkości
jaka przystoi wulkanom, to ja
stałem się olbrzymem;
a jeżeli ja stałem się olbrzymem,
to strach pomyśleć, jakich rozmiarów
są kozy i żółwie,
albo mewy, albo zbiegające się ze sobą fale -
rozmigotany sześciokąt fal
zaciskający się bezustannie, tylko nie do końca,
rozmigotany nieustannie, chociaż zachmurzenie
było przeważnie całkowite.

Na mojej wyspie odbywało się coś
jak zwałka chmur. Spływały odpadki
chmur z całej półkuli i zastygały
nad kraterami - ich spalone gardła
parzyły w dotyku.
Czy to dlatego tak często padał deszcz?
I dlatego nie było słychać czasem nic prócz syku?
Żółwie telepały się w swoich wyniosłych kopułach,
posykując jak imbryki.
(Oddałbym parę lat, lub odebrałbym parę lat
za pierwszy z brzegu czajnik, bez dwóch zdań.)
Albo fałdy lawy suną w stronę morza,
sycząc. Obrót głowy. I okazuje się,
że to kolejne żółwie.
Moje plaże pokrywała lawa różnoraka,
czerwona i czarna, szara oraz biała;
marmurkowe żyłki miłe były dla oka.
I przechodziły trąby wodne. Och,
z pół tuzina na raz, to bliżej, to dalej
w szarżach i odwrotach, daleko na morzu
z głowami w chmurze, stopami w tumanach
roztrzepywanej bieli.
Szklane kominy, wiotkie, powłóczyste
jak celebransi ze szkła... Śledziłem
korkociągi wody kręcące się jak dym.
Piękne, lecz sobie z nimi nie pogadasz.

Często dawałem upust litości nad sobą.
„Zasłużyłem na ten los? Najwyraźniej tak.
Inaczej bym tu nie tkwił. A czy był taki
moment, kiedy go faktycznie wybrałem?
Już nie pamiętam. Ale możliwe, że tak”.
Zresztą, czy to hańba czuć litość nad sobą?
Siedząc, dyndając nogami, jakby nigdy nic
na krawędzi krateru, powiadałem sobie
„Litość w dom, człek w dom”. Im więcej
litości, tym bardziej czułem się jak w domu.

Słońce wchodziło do morza; to samo kuriozum
wychodziło z morza,
i jedno było słońce i byłem jeden ja.
Wszystko na wyspie istniało w jednym typie:
jeden drzewny ślimak w jaskrawych fioletach
cienkiej skorupki lazł ciągle na wszystko,
na jedyny wariant tamtejszego drzewa,
smoliste, skarlałe krzaczory.
Muszelki leżały pod nimi całymi zaspami
i można by przysiąc, z daleka,
że to kolonie irysów.
Był jeden gatunek jagód, ciemnoczerwony.
Próbowałem po jednej, co dwie, trzy godziny.
Całkiem niezłe, lekko kwaśne, żadnych objawów,
więc postanowiłem nastawić. Popijałem
okropny, musujący zajzajer,
który natychmiast uderzał mi do głowy,
grałem na moim flecie domowej roboty
(świat jeszcze nie słyszał tak obłędnej skali)
i tańczyłem pośród kóz, pohukując, zawiany.
Domowa robota! Domowa robota! Wszyscyśmy
wszak domowej roboty? Żywiłem głębokie uczucie
do najdrobniejszego z moich wyspiarskich wynalazków.
Może niezupełnie, gdyż tym najdrobniejszym był
pożałowania godny rodzaj filozofii.

Ponieważ za słabo się orientowałem.
Dlaczego nie orientowałem się w czymś dostatecznie?
W dramacie greckim albo astronomii? Przeczytane
książki były pełne luk;
wiersze - no cóż, próbowałem
recytować klombom mych kosaćców:
„Bo często dziś, gdy na wznak leżę
w błogim...”* W błogim czym?
Jak tylko wróciłem, właściwie od razu
sięgnąłem po książkę, by to sprawdzić.

Główny zapach na wyspie to kozy i guano.
Kozy były białe, mewy też były białe,
wszystko zbyt poufałe, chyba że widziały
we mnie też jakąś kozę czy mewę.
Beee, beee, beee oraz skwir, skwir, skwir,
beee... skwir... beee... Ciągle jeszcze mam
te dźwięki w głębi uszu; teraz już do bólu.
Pytające wrzaski, pokrętne odpowiedzi
na tle syczącego dżdżu
i syczących, peregrynujących żółwi
dały mi się we znaki.

Kiedy wszystkie mewy naraz zrywały się do lotu,
brzmiały jak duże drzewo na wietrze, jak szum liści.
Zamykałem oczy i myślałem o takim drzewie,
o dębie, dajmy na to, prawdziwym cieniu gdzieś tam.
Słyszałem o wyspiarskiej chorobie krów.
Sądzę, że widziałem ją u kóz.
Jeden samczyk przystawał na wulkanie,
który nazwałem Mont d'Espoir alias Mount Despair
(dość miałem czasu, by bawić się słownictwem),
o tylko beczał i beczał, łowiąc nozdrzami powietrze.
Łapałem go za brodę i obserwowałem.
Źrenice, horyzontalne, zwężały się w szparki,
nie wyrażając nic, ot, ździebko złośliwości.
Byłem wykończony samą kolorystyką!
Przefarbowałem raz koziołka na jaskrawą czerwień
moimi jagodami, żeby po prostu zobaczyć
coś odrobinę innego.
Później rodzona matka nie mogła go poznać.

Sny były najgorsze. Śniłem naturalnie
o wyżerce i miłości, lecz były to stosunkowo
miłe sny. Ale mogło mi się też przyśnić
podrzynanie gardła, kiedy małe dziecko
myliłem z koziołkiem. Miałem przerażające sny
o innych wyspach biegnących
jedna za drugą nieskończonym pasmem
wysp płodzących wyspy,
żabiego skrzeku wysp rodzącego głowaczyki
wysp, mając świadomość, że w swoim czasie
będę musiał żyć na każdej z nich,
całe wieki studiując ich faunę,
florę i geografię.

Właśnie kiedy myślałem, że już nie wytrzymam
ani minuty dłużej, pojawił się Piątek.
(Istniejące relacje są tu kompletnie chybione.)
Piątek był miły.
Piątek był miły, zostaliśmy przyjaciółmi.
Gdyby do tego jeszcze był kobietą!
Chciałem przedłużać swój gatunek.
Coś mi się zdaje, że biedny chłopak też.
Przytulał czasem młodziutkie koźlęta,
ścigał się z nimi, nosił je na rękach.
- Ładnie wyglądał; miał takie ładne ciało.
Pewnego dnia dobili i wzięli nas na pokład.
Obecnie mieszkam tutaj, to także jest wyspa,
co nie wygląda na wyspę, ale kto to stwierdza?
Ja miałem wyspy we krwi; mój mózg
broczył wyspami. A jednak ten archipelag
wysechł już do cna. Jestem stary.
I nudzę się, pijąc prawdziwą herbatę
w otoczeniu nieciekawej rupieciarni.
Ot, tamten nóż, który leży na półce -
kiedyś emanował sensem, jak krucyfiks.
Nóż żył. Przez ileż to lat
prosiłem go, zaklinałem, aby nie pękł?
Poznałbym w środku nocy każdą szczerbę, rysę,
błękitnawe ostrze, czubek ułamany,
linie słojów na drewnianym trzonku...
Teraz już w ogóle na mnie nie spojrzy.
Żywotne tchnienie gdzieś wyparowało.
Patrzę nań chwilkę i odwracam wzrok.

Tutejsze muzeum zwróciło się z prośbą,
żebym w całości wszystko im zostawił:
mój flet, nóż, buty wyschłe na wiór
i wyliniałe spodnie z koźlej skóry
(mole wyżarły sierść),
parasol, który kosztował mnie tyle czasu,
kiedy kombinowałem, jak mają iść druty.
Nadal sprawny, lecz w stanie spoczynku
wygląda jak oskubany, chudy ptak.
Jak można chcieć trzymać takie rzeczy?
- A Piątek, mój Piątek, zmarł na odrę,
siedemnaście lat będzie w marcu tego roku.

* Fragment „Żonkili” w przekładzie Stanisława Barańczaka [przyp. red.]




Koniec marca

dla Johna Malcolma Brinnina i Billa Reada: Duxbury

Zimno i wiatr, nieszczególny dzień
na spacer po tej długiej plaży.
Wszystko się odsunęło jak najdalej,
usunęło: daleki ocean, skrócony przez odpływ,
ptaki w pojedynkę lub parami.
Od lądu lodowaty awanturnik, wiatr
zmroził nam policzki z jednej strony;
zwichrował formację
pojedynczego klucza gęsi kanadyjskich;
wzbił stalową mgłę na sztorc,
odpychając niskie, niesłyszalne fale.

Niebo ciemniejsze od wody - to woda
miała barwę baraniego łoju jak jadeit.
Szliśmy po mokrym piachu, stawiając gumowce
trop w trop śladem psa (z rozmiaru chyba
bardziej lwa niż psa). A potem się zaczął
mokry biały sznurek biegnący bez końca
w zygzakach od skraju wody do linii przypływu,
pętla za pętlą. I w końcu znalazł kres:
biały kłąb jak bela wielkości człowieka,
podrzucany każdą falą, skołowany duch,
skotłowany, zalany, oddający ducha...
Sznurek od latawca? - Nie widać latawca.

Chciałam, żebyśmy doszli aż do tamtego domu
z moich krypto-snów, z mojego proto-snu,
pudła z zielonym gontem, krzywego, na palach,
domku jak jakiś karczoch, tylko zieleńszego
(gotowanego z domieszką sody oczyszczonej?),
chronionego przed wiosennymi falami palisadą
z - czy to są podkłady pod tory?
(Różne szczegóły domku budzą wątpliwości.)
Chciałabym tam się zaszyć i nie robić n i c,
nic takiego, już zawsze, w dwóch gołych pokojach:
patrzeć przez lornetkę, czytać nudne książki,
stare i długie, bardzo długie książki, zapisywać
bezużyteczne rzeczy i mówić do siebie, a w mgliste
dni - oglądać jazdy kropelek spęczniałych od światła.
Pod wieczór grog à l'américaine.
Zapalałabym go sobie kuchenną zapałką
i piękne, przezroczyste, niebieskie płomyki
dwoiłyby się, filując w szybie okna.
Na pewno jest piec; przecież widać komin
krzywy, lecz podtrzymany prowizorką z drutu;
może elektryczność - przynajmniej inny drut,
luźna smycz doprowadzona z tyłu domu
łączy całe to ustrojstwo z czymś,
co mieści się dalej, za wydmami. Światło,
można czytać - doskonale! Ale - nic z tych rzeczy.
A zresztą, wiatr zdecydowanie był za zimny
nawet na samo przejście takiej drogi,
i oczywiście dom zabity był deskami.

W drodze powrotnej z drugiej strony zdrętwiały nam twarze.
Słońce wyszło najwyżej na minutę.
Najwyżej na minutę osadzone w swoich oprawkach z piasku
wszędobylskie, mokre, nijakie kamienie
nabrały kolorów,
i długie cienie rzuciły te dostatecznie wysokie,
swoje osobne cienie, które następnie zwinęły.
Może igrały z lwem tamtego słońca,
tyle że teraz lew zaszedł je od tyłu -
słońce, co spacerowało plażą z ostatnim odpływem,
zostawiając te majestatyczne ślady łap,
które z nieba mogło wytrzasnąć latawca do zabawy.

Z tomu Geography III, 1977


Tłumaczył: Andrzej sosnowski



Ważne linki dotyczące autora:
33 wiersze Elizabeth Bishop w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka - do kupienia
Poezja Elizabeth Bishop w oryginale
krótka biografia autorki a przede wszystkim BARDZO DOKŁADNA lista książek: o Elizabeth Bishop jak i tomów z jej wierszami

Literatura uzupełniająca:
ten numer Literatury Na Świecie do zamówienia w redakcji - w nim wiersze Jamesa Tate'a, Wallace Stevensa, A. R. Amonsa i Charlesa Reznikoffa

Multimedia:
Ciekawy wykład o Elizabeth Bishop, na Yale University






Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.
Redakcja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz