Tytułem wstępu.

To nie blog. To portal. A właściwie część multiportalowej platformy o nazwie - "Nie Dla Opornych".
To nie blog, to galeria sztuki. O tyle wyjątkowa, że nie posiadająca ograniczeń w przestrzeni.
To nie blog, to portal bliźniaczy do Nauki Nie Dla Opornych. Oaza w mętnych wodach rzeczywistości.
Znajdziesz tu drogi czytelniku poezję, prozę, muzykę i inne dziedziny sztuki nieskrępowane istnieniem w formie atomów. W pełni dostępne choć zachęcające do wsparcia ich autorów.
Mamy nadzieję, że podróż po dziedzinach sztuki dostępnych na tym portalu będzie dla ciebie wytchnieniem od rzeczywistości i wyjątowym doświadczeniem, bo nie silimy się tu na żaden rodzaj pozy, nie epatujemy i nie przymuszamy do obcowania z marketingowo efektywnym dziełem.

Bliżniaczym naszym portalem jest Nauka Nie Dla Opornych oraz strona na Facebooku zbierająca posty i komentarze z obu tych portali.
Mamy nadzieję, że w tym powolnym, pełnym refleksji nurcie znajdziesz miejsce dla siebie.
Miłego przepływu!


ps. Przy każdym z artykułów znajduje się miejsce przeznaczone na promocję autora. Zachęcamy was do odwiedzania umieszczonych tam odnośników. Portal nie ma charakteru zarobkowego. Odwdzięczamy się więc autorom możliwością popularyzacji ich nazwiska i ich dzieł.
Ponadto nie wstawiamy samodzielnie materiałów filmowych i muzyki do internetu. Istniejące już w sieci materiały zostały jedynie przelinkowane tak by odnośniki nie straciły na aktualności.



Artykuły według kolejności:

sobota, 23 lutego 2013

Proza - Raymond Queneau - Ćwiczenia stylistyczne


Literatura Na Świecie 6/2000

Raymond Queneau - francuski poeta, powieściopisarz i eseista. Jeden z prekursorów postmodernizmu, współzałożyciel eksperymentalnej grupy literackiej OuLiPo. Poeta tak ważny dla Francuzów, że jego imieniem nazwali jedną ze stacji paryskiego metra.
Przedstawiamy tutaj zestaw jego słynnych ćwiczeń stylistycznych. Studia nad formą. Treść dalece zależną od punktu siedzenia, leżenia i bóg wie czego jeszcze... autora.
Gorąco polecam. Tą wyśmienitą literaturę trzeba znać!
Citronian-Man

----------------------------------------------------------------


     Sprawozdawczo
     W esce, godzina szczytu. Typek na oko dwudziestosześcioletni, fla-
czasty kapelusz o wstążce zastąpionej tasiemką, szyja przydługa, jakby
naciągnięta wzwyż. Ludzie wychodzą. Typ, o którym mowa, wścieka się
na sąsiada. Zarzuca mu, że go potrąca, ilekroć ktoś przechodzi. Płaczliwy
ton staje się nieznośny. Widząc wolne miejsce, rzuca się do przodu.
     Dwie godziny później spotykam go na Cour de Rome, przed dwor-
cem Saint-Lazare. Jest z kolegą, który mówi: „Powinieneś zafundować
sobie przy płaszczu dodatkowy guzik". Pokazuje mu gdzie (przy wycię-
ciu) i dlaczego.



     Dubeltowo
     Mniej więcej w południe, czyli w środku dnia, złapałem, czyli wsze-
dłem na pomost, czyli platformę autobusu, czyli miejskiego środka trans-
portu zbiorowego, przepełnionego, czyli wiozącego niemal komplet, linii
JT, czyli kursującego od Contrescarpe do Champerret. Zauważyłem, czyli
dostrzegłem młodego człowieka, czyli przywiędłego chłopaka niemal gro-
teskowego, czyli dość śmiesznego: cienka szyja, czyli suchy patyk, po-
wróz. czyli pyta wokoło kapcylindra, czyli kapelusza. Po rozróbce, czyli
scysji, mówi. czyli wydaje głos, czyli dźwięk żałosny, czyli płaczliwy, że
jego a spółpasażer, czyli sąsiad, specjalnie, czyli z rozmysłem, popycha
go, czyli napiera, ilekroć ktoś wychodzi, czyli opuszcza pojazd. Co zade-
klarowawszy. czyli otwarłszy buzię, kieruje się, czyli rzuca ku miejscu,
czyli siedzisku opróżnionemu, czyli opustoszałemu.
      Dwie godziny później, czyli sto dwadzieścia minut potem, spoty-
kam. czyli natrafiam nań na Cour de Rome, czyli przed dworcem Saint-
-Lazarc. Jest, czyli znajduje się tam ze swym kumplem, czyli znajomym,
który doradza, czyli nakłania go, aby dodał, czyli doszył guzik, czyli ro-
gowy krążek do swej jesionki, czyli płaszcza.


     Antvfrastvcznie
     Bawiłem niedawno w kręgu kilku zamiłowanych globtroterów. Mło-
dy człowiek o niezbyt rozgarniętym wyrazie twarzy zaprezentował przy
tej okazji swe poglądy goszczącemu nieopodal dżentelmenowi, po czym
oddalił vie. ażeby spocząć. Niespełna dwie godziny potem udało mi się
spotkać go powtórnie; w asyście przyjaciela konferował na temat fata-
łaszków.


Przenośnie
U szczytu dnia, wtopiony w ciżbę sardynek, pasażerów chrząszcza
o białawym odwłoku, kurczak z długą, oskubaną szyją podnosi z nagła
lament na jedną z nich, milczącą jak inne, w wodnistym proteście młyn- 
kując w przestworzu jęzorem. Potem, wessany przez próżnię, pisklak zry-
wa się do susa.
     W posępnej miejskiej pustyni ujrzałem go tegoż dnia, inkasującego
szorstką reprymendę z racji najzwyklejszego guzika.


     Nawspacznie
     Powinieneś dodać guzik do swego płaszcza - rzekł mu przyjaciel.
Spotkałem go znów pośrodku Cour de Rome, po tym, jak śpiesznie a skwa-
pliwie oddalił się w stronę miejsca siedzącego. Jął protestować przeciw
popychaniu go przez innego pasażera, który, jak mówił, trąca go, ilekroć
ktoś wychodzi. Ten chuderlawy młokos był posiadaczem zabawnego
kapelusza. Zdarzyło się to na platformie przepełnionego „S'\ dziś w po-
łudnie.


     Zdumiewająco
     Ależ ścisk na tej platformie autobusu! I skąd mógł ten chłopak wziąć
aż tak głupi i śmieszny wygląd! Tylko cóż on właściwie robi? Nie chce
chyba, nieprawdaż, wdać się w sprzeczkę z tym tu jegomościem, który go
-jak utrzymuje, i to kto? Ten laluś! - potrąca! Po czym nie znajduje do
roboty nic więcej, jak pognać i zająć zwolnione miejsce! I to miejsce, któ-
rego właśnie ustąpiono tej tam pani!
     A dwie godziny potem - zgadnijcie, kogóż to spotykam przed dwor-
cem Saint-Lazare? Tego samego gogusia! W trakcie przyjmowania rad na
temat elegancji! I to od koleżki!
     Nie do wiary!


      Wróżebnie
      Gdy nastanie czas południa, czeka cię jazda na tylnej platformie
autobusu, gdzie stłoczą się podróżni, pośród których przyjdzie ci dostrzec
śmiesznego młodzika: rozpoznasz go po szyi kościotrupa i miękkim ka-
peluszu bez wstążki. Będziesz świadkiem, jak niezręcznie się on zacho-
wa. Pomyśli bowiem, że ilekroć przeciskają się chcący wejść lub wyjść,
ktoś nań umyślnie napiera. Nie omieszka więc mu wygarnąć. Ow jednak,
lekceważąco, nie odpowie ani słowem. A wówczas zdarzy się, iż śmieszny
młodzik, zdjęty paniką, zwieje mu sprzed nosa, zajmując wolne miejsce.
      Wkrótce ujrzysz go znów na Cour de Rome, przed dworcem Saint-
-Lazare. Krok w krok towarzyszyć mu będzie znajomy, ciebie zaś dobiegną te
oto słowa: „Źle się twój płaszcz układa i przesunięcie guzika cię nie minie".


      Zagmatwanie
      Znalazłszy się w przepełnionym kapeluszu młodego w autobusie linii
„S", okręconym sznurkiem, zauważyłem śmiesznego niby człowieka o szyi
pewnego dnia wyciągniętej i wydłużonej wzwyż. Protestował, jak gdyby wy-
dawał tuż obok arogancki i płaczliwy ton pewnemu z siebie panu stojącemu
przeciw. Ten ostatni albowiem wchodził jakoby czy wychodził, ilekroć ktoś
z pasażerów popychał go. Rzucił się jednak nie zaraz na wolne i potem wypa-
trzył miejsce. Spotkałem go, że dodać później przy płaszczu na Cour de Ro-
me znajomy zaleca mu dwie godziny, ponownie dostrzegłem guzik.


      Tęczowo
Pewnego dnia znalazłem się na platformie autobusu fioletowego.
Jest tam młody człowiek, dość śmieszny: sznurek na kapeluszu, szyja in-
dygo. Nagle wybucha protestem przeciw pewnemu panu błękitnemu. Za-
rzuca mu, w szczególności, popychanie, ilekroć ktoś wychodzi, głosem
zielonym. To znaczy, daje susa, by usiąść, na miejsce żółte.
      Dwie godziny później spotykam go przed dworcem oranżowym.
Jest ze znajomym, który zaleca mu dodać guzik do płaszcza czerwonego.


      Chwiejnie
      Nie wiem za dobrze, gdzie się to mogło dziać... W kościele, na śmiet-
niku, w trupiarni? A może w autobusie? Były tam... Tylko cóż to właści-
wie znaczy: tam? Jajka, dywany, rzodkiewki? A może szkielety? Pewno
tak, ale te miały jeszcze na sobie ciała, no i żyły. Mam w każdym razie
nadzieję, że tak było. Ludzie w autobusie. Ale był między nimi jeden (choć
może dwaj?), którego trudno było nie dostrzec - nie wiem właściwie, cze-
mu. Z powodu megalomanii? Z uwagi na tuszę? Z przyczyny melancho-
lii? Już bardziej... i jakby ściślej... z racji młodości, wyróżniającej się czymś
nader długim... Nosem? Podbródkiem? Kciukiem? Oj, nie: szyją, a przy
tym kapeluszem przedziwnym, przedziwnym, przedziwnym. Ten ktoś wdał
się w sprzeczkę, otóż to, jak nic z innym pasażerem (mężczyzną czy ko-
bietą? Dzieciakiem? Staruchem?). I to się skończyło, to jakoś dobiegło
końca, to się wreszcie w jakiś sposób urwało, najpewniej za sprawą rejte-
rady jednego z przeciwników.
      Jestem prawie pewien, że tę samą postać napotkałem raz jeszcze, lecz
gdzie? Przed kościołem? Przed trupiarnią? Przed śmietnikiem? Z kolegą,
który, jak się zdaje, musiał coś do niej mówić, lecz co? Lecz co? Lecz co?


      Ściśle
      O godz. 12 min. 17, w autobusie linii „S", 10 m długim, 2,1 m sze-
rokim, 3,5 m wysokim, w odległości 3,6 km od pętli końcowej, mieszczą-
cym aktualnie 48 osób, osobnik płci męskiej, w wieku lat 27, 3 miesięcy
i 8 dni. wzrostu 1 m 72 cm i wagi 65 kg, noszący kapelusz wysokości 17
centymetrów o główce otoczonej wstążką długości 35 centymetrów, inda-
guje mężczyznę liczącego 48 lat, 4 miesiące i 3 dni, wzrostu 1 m 68 cm
i wagi 77 kg, za pomocą 14 słów, których wymówienie trwało 5 sekund
i które czyniły aluzję do nieumyślnych przemieszczeń o 15 do 20 milime-
trów. Następnie spieszy, by usiąść jakieś 2 m 10 cm dalej.
      118 minut potem wymieniony znajduje się o 10 metrów od dworca
Saint-Lazare, wejście podmiejskie, przechadzając się wzdłuż i wszerz na
trasie 30 metrów z kolegą w wieku 28 lat, wzrostu 1 m 70 cm i wagi 71 kg,
który w 15 słowach doradza mu przenieść o 5 centymetrów, w kierunku
zenitalnym, guzik liczący 3 centymetry średnicy.


      Łącznosłownie
      Platforautobusuję ciżbotłumnie w czasoprzestrzeni samopołluteckiej,
idiosynsiadując z wkołokapelusplotnym, długoszyim smarcetem. Ów
oświajmia anonimosobnikowi obok: „Pan mnie prawdopodopotrąca".
Z tym bluzgokrzykiem tygrysusosiada. W dalszstępnej temporastrefie doj-
strzegam, jak dworsęłazi z jaktosiem, który klarmaczy mu: „Dodszyj so-
bie wspomaguzik przy prochoszczu". I wyszczekazuje gdzie.


      Negatywnie
      Ani to statek, ani samolot, lecz pojazd kołowy. Ani to ranek, ani
wieczór, lecz południe. Ani to dziecię, ani starzec, lecz młodzian. Ani to
taśma, ani sznur, lecz pleciony galon. Ani to procesja, ani zbiegowisko,
lecz zatłoczenie. Ani to dżentelmen, ani gbur, lecz nerwus. Ani to praw-
da, ani kłamstwo, lecz pretekst. Ani to stanie, ani leżenie, lecz chęć, by
usiąść.
     Ani to wczoraj, ani jutro, lecz wciąż dziś. Ani to dworzec Północny,
ani Lioński, lecz Saint-Lazare. Ani to krewny, ani obcy, lecz znajomy. Ani
to obelga, ani drwina, lecz porada modniarska.


Carelman i Massin - z oryginalnego wydania Exercices de style, 1947


     Anagramatycznie
     W esce, dzigona tuszczy. Kepyt na oko dwuśscioszestodzieletni, fla-
stycza peluszka o stwążce zatąpiosnej siemkatą, jaszy przyługad, bykaj
gnięciątana wżywz. Udziel chywodzą. Pyt, o tymkór waom, cieśskaw się
na sądasia. Rzuzaca mu, że go trąpoca, kroleći tośk chrzepodzi. Liczpła-
wy not sejta się znonieśny. Dziwcą ownel scejmie, ucarz się do podurz.
     Ewid dzigony jóźniep kaspotym go na Cuor ed More, drzep wmor-
dce Zaint-Salare. Tejs z lekogą, króty wióm: „Wiśniepone fuzandować obies
przy łapszczu dadowykotkuzgi". Zupojeka mu dzieg (przy cięciuwy) i cze-
golad.


     Inseratowo
Najnowszą swą powieść, ujętą z finezją jemu tylko właściwą, nasz
cieszący się zasłużoną sławą pisarz X, któremu zawdzięczamy już tyle
arcydzieł, zaludnił bez wyjątku plastycznie nakreślonymi postaciami, nie
omieszkawszy też natchnąć jej atmosferą ekscytującą wszystkich, tak wiel-
kich, jak i maluczkich. Porywająca intryga obraca się zatem wokół spot-
kania w autobusie bohatera owej historii z pewną dość zagadkową posta-
cią oraz antagonizmu, jaki między nimi od pierwszej chwili z przemożną
siłą zapłonął. W epizodzie końcowym czytelnik znów dostrzec może tę
tajemniczą osobistość, wysłuchującą z najwyższym szacunkiem opinii jed-
nego z przyjaciół, istnego wcielenia dandyzmu. Wszystko to wywiera
wrażenie wręcz porywające, jakim z nieporównanym mistrzostwem zdol-
na jest emanować tylko twórczość pisarza X.


Analityczno-logicznie
Autobus.
Platforma.
Platforma autobusu. Tzw. miejsce.
Południe.
Około.
Około południa. Tzw. czas.
Jadący.
Sprzeczka.
Sprzeczka jadących. Tzw. akcja.
Młody człowiek.
Kapelusz. Długa, chuda szyja.
Młody człowiek w kapeluszu oplecionym galonem. Tzw. główny
      bohater.
Osobnik.
Pewien osobnik.
Pewien osobnik. Tzw. postać drugoplanowa.
Ja.
Ja.
Ja. Tzw. ten trzeci. Narrator.
Słowa.
Słowa.
Słowa. Tzw. mowa.
Miejsce wolne.
Miejsce zajęte.
Miejsce wolne zostaje zajęte. Tzw. skutek.
Dworzec Saint-Lazare.
Godzina później.
Znajomy.
Guzik.
Inne zasłyszane zdanie. Tzw. wniosek.
Wniosek logiczny.


      Nieuważnie
      Co do mnie, nie mam pojęcia, czego ode mnie chcą. Owszem, je-
chałem eską koło południa. Było pełno? Jak zawsze o tej porze. Młody
człowiek w miękkim kapeluszu? Nie powiem nie. Co do mnie, nie mam
zwyczaju gapić się ludziom w gęby. Mnie samego to wścieka. Coś jakby
pleciony galon? Wokół kapelusza? Dobrze wiem, że to dość niezwykłe,
ale to mnie bynajmniej nie rusza. Pleciony galon... Że niby doszło do kłót-
ni z jakimś panem? Przytrafiają się takie rzeczy.
      Że godzinę czy dwie potem niby zobaczyłem go znów? A czemu
nie? Nie takie ciekawostki potrafią się zdarzyć w życiu. Pamiętam nawet,
jak tata opowiadał mi często, że...


      Trzynastozgłoskowo
Razu pewnego, wsiadłszy w linii „S" autobus,
Ujrzałem głąba wysokiej próby, co na globus
Z kwaśnym wyrazem gęby nadział kapelucho
Z jakimś sznurkiem miast wstążki, zsunięte na ucho,
Zrzędząc przy tym, choć młody, nad rzekomym pechem,
Prężąc szyję przydługą, zionąc zgniłym dechem,
Jako że pewien sąsiad, co się zdał stateczny,
Trącał go pono (a był to zarzut niedorzeczny),
Ilekroć człek kolejny, sapiąc tudzież ziając,
Właził, na obiad w gniazdku niewinnym zdążając.
Zląkł się jednak skandalu ów żałosny ciołek,
Polazł na wolne miejsce i siadł tam jak kołek.
A gdym już na Brzeg Lewy kończył wsteczną turę,
Napotkałem powtórnie nędzną kreaturę,
Wysłuchującą rady kiepskiego dandysa:
„Przesuń, stary, ten guzik, bo ci plisa zwisa".


     Poliptotycznie
     Podwożę się autobusem pełnym podatników, podających drobne
pewnemu podatkobiorcy, mającemu na podatniczym brzuchu małą skrzyn-
kę, z pomocą której opodatkowuje innych podatników, pozwalając im kon-
tynuować podatniczą podróż. We wspomnianym autobusie podpatrzyłem
podatnika o podługowatej, podatnej szyi z podatniczą głową pod mięk-
kim kapeluszem, otoczonym plecionką, gdyż takowa nigdy nie podlegała
opodatkowaniu. Raptem wspomniany podatnik zjadliwie poddaje krytyce
podatnika stojącego opodal, podejrzewając go o podstępne a ustawiczne
podskoki na jego podatkonośnych nogach, ilekroć ktoś z innych podatni-
ków wsiada lub wysiada z autobusu pod pretekstem uiszczenia podatków.
Później podbechtany podatnik podąża zaleć z podatkiem na miejscu, któ-
re rozpoznaje jako zwolnione z podatku. Kilka podatkogodzin potem pod-
chwytuję go wzrokiem pod dworcem podatkowym św. Łazarza podatnika
w towarzystwie innego podatnika, który podszeptuje mu rady dotyczące
elegancji podatkowej.


      Aferetycznie
      Ażę do usu nego żerów. Idzę dego wieka o yi afy, óry osi pelusz
z cionym łonem. Fia go lag na nego z żerów, uca mu ośnie, że go pce, dy
oś ada lub ce yjść. Niej aje usa, dząc olne ejsce.
      Cając na ewy eg dzę go ów: dzi te i ewtę z dnym pem, óry aje mu
adę czącą gancji, żując, dzie dać zik przy szczu.


     Apokopaicznie
      Wła do aut peł pas. Widz młod czło o szy żyr, któ nos kap z piec
gal. Tra go szla na jed pas, zarz mu tał, że go dep kie kto wsia lub chce
wyj. Póź daj sus wid wol miej.
      Wra na Lew Brze widz go znó: chodź wte i wew z jed typ, któ daj
mu rad dot eleg, pok gdzie dod guz przy płasz.


      Synkopowo
      Wżę do autosu pnego pażerów. Użam meńca w flapeuszu i z szydłuży-
rafują. Złogonny psażer, bo go pąca, gdy inodzą. Ptem zmuje wolsce.
      Spokam go pórnie przy Courome, gdzie jaś znomy nazuje mu dyć
gzik dla egancji.


      Pytajnie
      -    O której godzinie odjechał dziś w kierunku rogatki Champerret
autobus linii „S" z dwunastej 23?
    -      O dwunastej 38.
    -      A dużo autobus wyżej wymienionej linii „S" zabrał ludzi?
    -      Masę.
    -      Zwrócił pan może uwagę na kogoś szczególnego?
    -      Szczególnie na jednego, który miał bardzo długą szyję i plecion-
kę wokół kapelusza.
    -      Czy jego sposób bycia był równie osobliwy, jak jego strój i anatomia?
    -      Z początku nie; był normalny, lecz w efekcie jął zdradzać objawy
cyklotymii paranoicznej z lekko obniżonym ciśnieniem na tle pobudzenia
nadczynności gastrycznej.
    -      Jak to należy tłumaczyć?
    -      Osobnik, o którym mowa, tonem płaczliwym upominał sąsiada,
zapytując, czy postanowił on umyślnie deptać mu po nogach, ilekroć ktoś
z pasażerów wchodzi lub wychodzi.
      -    Czy zarzut ten był uzasadniony?
      -    Nie wiem.
      -    Jak się ów incydent zakończył?
      -    Pospieszną rejteradą młodzieńca, który zajął wolne miejsce.
      -    A czy incydent ten miał jakiś ciąg dalszy?
      -    Niecałe dwie godziny później.
      -    I na czym ów ciąg dalszy polegał?
      -    Na ponownym zjawieniu się tej postaci na mej drodze.
      -    Gdzie i w jakich okolicznościach ujrzał go pan znowu?
      -    Mijając go autobusem przed Cour de Rome.
      -    Co tam robił?
      -    Przyjmował konsultację na temat elegancji.


      Więc
      Więc zajeżdża autobus. Więc zasuwam do środka. Więc widzę jed-
nego obywatela i wlepiam w niego gały. Więc widzę długą szyję i jeszcze
taki warkoczyk, co se nim owinął kapelusz. Widzę, że pyszczy na sąsiada,
że mu łazi po girach. Więc się zabiera i siada.
      Więc potem widzę go znowuż przed Cour de Rome. Więc jest z kum-
plem. Więc on mu wstawia, ten kumpel: weź no se przesuń ten tu guzik na
tym twoim saku. Więc.

     
      Emfatycznie
W porze, gdy pierzchać poczynają paice różanopalcej Jutrzenki,
wtargnąłem lotem chybkiej strzały w głąb masywnego cielska krowio-
okiego autobusu linii „S", zdobywcy krętych szlaków. Z bystrością India-
nina, co topór wykopał wojenny, dostrzegłem tam młodzieńca, którego
niepomierną szyję dzielił od lekkich stóp dystans godny żyrafy, a który
przywdział tyleż szeroki, co miękki pilśniowy kapelusz, zdobny plecion-
ką, a przeto godzien bohatera stylistycznych ekstemporaliów. Złowróżb-
na Eris o wyschłych piersiach kruka przybyła, z warg swych zatrutych
brakiem pasty Colgate-Eris zatem przybyła tchnąć zgubne gonokoki mię-
dzy młodziana o żyrafokształtnej szyi i splotozdobnym kapeluszu a po-
dróżnego o minie kapryśnie farmazejskiej. Takoż ów wkrótce skierował
przeciw drugiemu te oto lotne słowa: „Rzeknij mi, niegodziwy człecze,
czyż nie bez to kozery kroczysz waść, jako mniemam, po mych nagniot-
kach?" Co rzekłszy, żyrafszyjno-kapelosplotny młodzian podążył żywo,
by zasiąść.
      Wkrótce zasię śród niezachwianych proporcji majestatycznych spię-
trzeń Cour de Rome ujrzałem był po raz wtóry tegoż szyjożyrafiego splo-
tokapelmisternie młodziana, mającego u boku arbitra elegancji, co ozwał
się takowymi krytycznymi słowy, które zdołało podchwycić me czujne
ucho - słowy, co były zwrócone pod adresem najwidoczniejszej z części
stroju kapeloszyjno-żyrafosplotnego młodziana: „Niezbędne jest, byś wy-
cięcie to zechciał uszczuplić naddatkiem lubo też wywyższając guzik ku
cyrkumferencyjnej lizjerze".


      Komediowo
      AKT PIERWSZY
      Scena I
     
      Tylna platforma autobusu „S", dzień, około południa.
      BILETER: Za bileciki proszsz.
      Podróżni wręczają mu drobne.

      Scena II

      Autobus staje.
      BILETER: Proszsz się posuwać, proszsz się poczuwać! Jeszcze pan.
Jeszcze pani. Jadziem! Dryń, dryń, dryń!

      AKT DRUGI
      Scena I
      
      Miejsce jak wyżej.
      PIERWSZY PODRÓŻNY (młody, szyja długa, wokół kapelusza ple-
cionka): Panie, myślałby kto, że mi pan specjalnie włazisz na nagniotki,
jak tylko ktoś przechodzi!
     DRUGI PODRÓŻNY:...
     Wzrusza ramionami.

     Scena II

     Trzeci Podróżny wychodzi.
      PIERWSZY PODRÓŻNY (zwracając sią do widowni): Ale fajno!
Wolne miejsce! Zasuwam.
     Spieszy do przodu i siada.

     AKT TRZECI
     Scena I

     Na Cour de Rome.
      MŁODY ELEGANT (do Pierwszego Podróżnego, obecnie spieszo-
nego): Masz trochę za długie wycięcie przy płaszczu. Musisz je trochę
przytrzymać, najlepiej przesuwając do góry ten guzik.


     Scena II

     W autobusie „S", jadącym przez Cour de Rome
     CZWARTY PODRÓŻNY: Patrzcie no, toż to ten sam typ, którego
jakiś czas temu spotkałem w autobusie, i który pożarł się z tamtym jego-
mościem! Ciekawe spotkanie! Zrobię z tego komedię w trzech aktach prozą.


     Na stronie
     Autobus przybywa, cały wzdęty od podróżnych. Byłem tylko zdą-
żył, na szczęście jest jeszcze dla mnie miejsce. Jeden z nich ale od czapy
ma baniak i ta szyja tasiemca nosi filcowy kapelusz otoczony zamiast wstąż-
ki rodzajem postronka szczyt pretensjonalności i nagle zaczyna no, no, za
co to się bierze! sarkać na sąsiada, tamten ma w nosie całą tę gadaninę
któremu przypisuje, że depcze mu naumyślnie wygląda, te idzie na udry,
ale sobie odpuszcza po nogach. Lecz gdy tylko zwalnia się miejsce w środ-
ku, mówiłem, że tak będzie odwraca się plecami i spieszy je zająć.
     Dwie godziny później, mniej więcej, ciekawy zbieg okoliczności od-
najduje się znów na Cour de Rome w towarzystwie znajomego, okaz tegoż
gatunku który wskazuje mu palcem guzik przy płaszczu o czym też tak
może perorować?


     Filozoficznie
Wielkie miasta zdolne są same przez się uobecniać spirytualnie epi-
fenomeny esencjalności temporabilnych koincydencji nieprawdopodo-
bieństw. Filozof, wkroczywszy niekiedy w błahy fikcjonalizm i pragma-
praktycyzm autobusu „S", osiąga jasną apercepcją swego szyszynkowego
oka nietrwałe i aproksymatyczne wyglądy jakościowe żałośnie dyletanc-
kiej świadomości długoszyjstwa tudzież nicość przeplotów 
ignoranckiego
kapelozoizmu. Owa wyzbyta weryfikowalnej entelechii substancja sięga
częstokroć po imperatyw kategoryczny swego elan vital tudzież intersu-
biektywny w aspekcie przytłoczenia świadomości immaterializm solipsy-
styczny mechaniki cielesnej. Owa postawa moralna determinuje zatem
u mniej - w relacji dualnej - antyeudajmonistycznie podatnego na intro-
jekcję holistycznie uprzestrzennioną próżnię, gdzie takowy ulega dekom-
pozycji na tyleż elementarne, co wykrzywione monady.
     Dociekania filozoficzne obiektywizują się w prawidłowej kontynu-
acji za sprawą równie stochastycznej, jak anagogicznej konfrontacji tegoż
bytu z transcendentnym wobec niego tautologiczno-krawieckim duplika-
tem, który doradza mu apriorycznie na płaszczyźnie postulatów praktycz-
nego rozumu transpozycję fenomenu guzika przy płaszczu, predestyno-
wanego jako obiekt idealny fatalistycznie nisko.


     Apostroficznie
     O mój ty watermanie z platynową stalówką, której bieg spieszny
a płynny kreśli na satynowanej karcie alfabetyczne piktogramy, zdolne
wieś-
cić ludziom o iskromiotnych szkłach tę oto narcystyczną klechdę
dwakroć
znamiennego spotkania na gruncie autobuskapady! Pokładając ufność
w mych fantasmagoriach, niezawodnych rumakach rydwanu literackich
triumfów, śmigłej fontannie słów cennych, dobranych i ważkich w splo-
tach leksykograficznych i syntaktycznych meandrów, kształtuję graficz-
nie prześmiewczą i zwiewną relację z poczynań i postępków onego mło-
dziana, który złapał pewnego dnia autobus „S", pożądając bez ochy by
laurów wiecznotrwałego herosa mych niestrudzonych pisarskich opusów.
Gołowąsie o długiej szyi, zwieńczonej kapeluszem z plecionym galonem,
kąśliwy ratlerku, strachliwy pyskaczu, coś, umykając zgiełku, usadowił
był swój tyłek kolekcjonera kopniaków na niepożytej ławie z dębiny:
czyś
podejrzewał, że tak się oto wypełni los krasomówcy w chwili, gdy - u stóp
dworca Saint-Lazare - nadstawiałeś skwapliwego ucha krawieckim radom
owej osobistości, która budziła natchnieniem najwyższy z guzików twego
płaszcza?


      Niezdarnie
Nie mam nawyku pisania. Nie znam się na tym. Miałbym wielką
chęć napisać jak trzeba tragedię albo jakiś sonet czy inną odę ale tam są
reguły. To mnie znowuż krępuje. To coś dla amatorów. Zresztą tu wszystko
jest już bardzo źle napisane. A jak. W każdym razie widziałem dziś jed-
ną rzecz którą bym chciał żeby dobrze wypadła na piśmie. Wypadła na
piśmie nie że mi się zdaje że była aż tak niezwykła. Tu powinno być
jedno z tych wyrażeń do wszystkiego które zrażają czytelników którzy
czytają dla zrobienia dobrze wydawcom którzy szukają oryginalności
która im się wydaje konieczna w rękopisach które wydawcy drukują kiedy
były przeczytane przez czytelników których zrażają wyrażenia do wszyst-
kiego jak na ten przykład „wypadać na piśmie" które jest tymczasem
tym które ja bym chciał wyszukać na temat tego co dziś widziałem do-
brze że jestem tylko amatorem którego krępują reguły tragedii albo so-
netu albo też ody jako że nie mam nawyku pisania. Kurde nie mam poję-
cia jak to zrobić ale niestetyż znowu w piętkę gonić. Nie mogę się całkiem
z tego wykaraskać. No trudno. Złapmy byka za rogi. Znowuż banał. Zre-
sztą ten tam chłopina nie miał nic z byka. To jak raz w tym wcale nie
najgorsze. Że tak napiszę: weźmy tego lalusia za plecionkę tego jego
rozlazłego pilśniaka nadzianego na długachną szyję to się być może wy-
da oryginalny. Być może właśnie że to by mi dało okazję poznać panów
z Akademii Francuskiej albo z Flory i z ulicy Sćbastien Bottin. Dlacze-
go nie miałbym robić tego lepiej po tym wszystkim. To jest pisania które
się zmienia w rozpisanie. Robi się przez to mocniejsze. Przede wszyst-
kim odpuszcza sobie umiar. Typek na platformie autobusu nie omieszkał
wziąć się za pyskowanie na swojego sąsiada pod pretekstem że ten ostat-
ni mu depcze po nogach ile razy ktoś się tłoczy żeby pozwolić wejść
albo wyjść podróżnym. Ttym bardziej że ledwo zaprotestował zabrał się
i poszedł usiąść jak tylko zobaczył wolne miejsce w środku jakby się bał
że dostanie. No to jak raz już żem opowiedział pół tej mojej historii. No
proszę jak mi się udało. Jaka to mimo wszystko przyjemna rzecz pisa-
nie. Tylko że nadal trudne. Za bardzo męczące. Ten przeskok. Tym bar-
dziej że żadnego przeskoku nie ma. I na tym bym skończył.


     Sonet
Kapelusz nieforemny, taśmą opleciony
Wdziawszy, zdechlak o szyi ciut melancholicznej
I chudej, cierpiąc od kolki gastrycznej,
Spieszy złapać autobus, zwykle przepełniony.

Jeden uciekł, lecz w dali drugie „S" się znaczy;
Platforma, owych pojazdów wdzięczna kariatyda,
Dźwiga na krzepkiej piersi, co męską się wyda,
Tłumek ćmiących cygara, występnych bogaczy.

O, biedne żyrafiątko (vide pierwsza strofa!),
Co pchasz się poprzez pomost grubiańsko, jak palant,
Czyżby miała ci grozić straszna katastrofa,

O ile nie zdobędziesz królestwa foteli
I nie siądziesz? Czas płynie. Wkrótce pewien galant
Rad ci się w kwestii guzika udzielać ośmieli.


     Smakowo
     Ten autobus ma specyficzny smak. Tyleż oryginalny, co niewątpli-
wy. Każdy autobus smakuje inaczej. Kto tak mówi - ma rację. Starczy
szczypta doświadczenia. Ów zaś, ta właśnie eska - ma czemuś (trudno
i darmo!) lekki posmak prażonych fistaszków. Platforma zaś trąci swoistą
wonią fistaszków nie tylko prażonych, lecz i kruszonych. Metr sześćdzie-
siąt ponad jej trampoliną smakoszka, gdyby się taka znalazła, mogłaby
liznąć coś kwaskowatego, będącego szyją człowieka około trzydziestki.
A jeszcze dwadzieścia centymetrów wyżej jej wprawne podniebienie do-
stąpiłoby bezprzykładnej degustacji plecionego, cokolwiek kakaowego ga-
lonu. Następnie byłaby okazja skosztować żuwing-gum waśni, kasztanów
irytacji, rodzynków złości i gron rozgoryczenia.
Zaś dwie godziny później mamy prawo do deseru: guzik od pła-
szcza... istny orzech laskowy...


     Definicyjnie
     W wielkim samobieżnym pojeździe miejskiego transportu publicz-
nego, oznaczonym dziewiętnastą literą alfabetu, młody oryginał, wpisany
do ksiąg w Paryżu, w roku 1942, o rozciągniętej na pewien dystans partii
korpusu łączącej z ramionami najdalszy skraj ciała i noszący tamże przy-
branie nieokreślonej formy, otoczone grubą tasiemką splecioną na wzór
strucli - ów zatem młody oryginał zarzuca pewnemu osobnikowi, zajmu-
jącemu miejsce kogoś innego, niezręczność, polegającą na przestawianiu
nóg jednej za drugą ponad jego, gdy rusza w drogę, ażeby przemieścić się
na mebel przeznaczony dla przyjęcia postawy siedzącej, który to mebel
stracił właśnie cechę zajętości.
Sto dwadzieścia minut później widzę go znów przed zespołem bu-
dowli i torów kolei, gdzie mieszczą się składy towarów oraz odjeżdżają
i przybywają podróżni. Inny młody oryginał, także wpisany do ksiąg w Pa-
ryżu w roku 1942, udziela mu wskazówek na temat, jak należy postąpić
w kwestii krążka z metalu, rogu, drewna itd., pokrytego lub nie tkaniną,
służącego do spinania okryć, w tym przypadku okrycia męskiego, noszo-
nego na zewnątrz innych.


     Tanka
     Autobus przybywa
     Bikiniarz w kapeluszu wsiada
     Cóż za zwada
     Później przed Saint-Lazare
     Obchodzi mnie to guzik


     Przekładowo
     Na desce, pora na szpicla. Wariant o sześćdziesięciodwuletnim
wzroku, kapelmistrz wewnętrzny o tasiemcu z fałszywym lampasem, głę-
bokie gardło, jakoby nadsztukowane u góry. Zjadacze chleba wychodzą
z mody. Wariant, ilekroć mówi, wyżyma konfidenta. Przyznaje się, że
go rozliczy, gdy tylko minie się z prawdą. Wrażliwy ciężar zatrzymuje
się bezwstydnie. Śledzi usytuowanie kawalera, przedtem rzucające się
w oczy.
     Potem pora bliźniacza: zaskakuje go na Krótkim Romansie pod
Zamkiem Zdrowego Salazara. Jest to wiele mówiąca koligacja: „Posłan-
nictwo partycypowania w nadmiernym płaszczeniu się trzeba zapiąć na
ostatni guzik". Wytyka palcem, gdzie oczy poniosą (za dekolt) i czyj.


     Lipogramatycznie
     Otóż to:
     Na znak „stop" autobus zwalnia jak wryty. Wsiadam i zauważam
bikiniarza o szyi bociana, gdyby takowy miał kaprys nosić na dyni pilś-
niaka z wiotką wstążką. Gość szura do osobnika opodal, z gatunku tych,
co kopiąc bliźnich, zdarli do cna giczoły, nagniotki i odciski. Po czym
widok ławki narzuca mu odruch, by gnać i zająć ów komunikacyjny tron,
bo akurat wstał dotychczasowy użytkownik.
     Mija czas jakiś, i opodal stacji, która ma za patrona kanonizowaną
osobistość, w wyniku cudu powstałą z martwych, kompan powiada mu
tak: „Paltocik, jaki nosisz, ma guzik wymagający translokacji do góry".
     Ijuż.


Carelman i Massin „Przedmiot dadaistyczny", Exercices de style, 1947


     Epentetycznie
     Jardąc pełwnego dwnia autombusem kna tylpnej platformbie, spło-
strzegam mębżczyznę om barwdzo dłungiej szpyi, któfry nogsi
kapelmusz
otorczony pleścionką załmiast wstrążki. Niekspodzianie roztopczyna ohn
kłóstnię zne swohim sąksiadem, zabrzucając młu uzmyślne deptkanie pso
norgach, ileńkroć któgryś padsażer wsianda lumb wychmodzi. Nażgle jed-
lnak przeprywa dybskusję, bły postpieszyć npa włajśnie zgwolnione miej-
wsce.
     Knilka gońdzin późbniej spotmykam gło ponrownie przełd dwors-
cem Sawint-Laznare w towabrzystwie koplegi, któfry udziekla mbu rłady,
bzy przeksunął dho gżóry gluzik przny skwym płaszszsszszszszszszszsz-
szszszczu.


     Z przodu z tyłu
     Z przodu pewnego dnia koło południa z tyłu na tylnej z przodu plat-
formie z tyłu autobusu z przodu niemal zapełnionego z tyłu, zauważyłem
z przodu pewnego mężczyznę z tyłu, który miał z przodu długą szyję z ty-
łu i kapelusz z przodu otoczony galonem plecionym z tyłu zamiast wstąż-
ki z przodu. Nagle wdał się on z tyłu w sprzeczkę z przodu z sąsiadem
z tyłu, który, jak mówił z przodu, deptał mu z tyłu po nogach z przodu,
ilekroć ktoś z tyłu spośród pasażerów wychodził z przodu. Potem ruszył
z tyłu, by usiąść z przodu, jako że miejsce z tyłu zwolniło się z przodu.
     Nieco później z tyłu ujrzałem go znów z przodu przed dworcem
Saint-Lazare z tyłu wraz ze znajomym z przodu, który dawał mu z tyłu
rady tyczące elegancji.


     Imiennie
     W trakcie bonawentury na tylnej teodozji przepełnionego huberta
dostrzegłem pewnego dnia rocha z bardzo długą kordulą i wieńczysławem,
otoczonym, w miejsce mamerta, barnabą. Niespodzianie roch wszczyna
teklę z ursynem, stojącym obok, bo ów jakoby depcze mu hilary i daje
prokopa, ilekroć ktoś z damazych wsiada lub wysiada. Żałosna eulalia wy-
pełnia cały hubert. Nagle jednak, przerwawszy scholastykę, roch spieszy
zająć płacy da, z którego właśnie wstał inny paschalis.
     Dwie donaty później, przed Świętym Łazarzem, widzę znów tego
rocha w towarzystwie mirona, który z miną prota daje mu kalasanty, że
mianowicie winien przesunąć o trzy patryki gwidon na swym kajetanie.


     Antynomicznie
     Północ. Leje jak z cebra. Od strony Bastylii zajeżdża niemal pusty
autobus. Pod maską jego silnika starzec bez kapelusza i z głową wciśniętą
w ramiona dziękuje pewnej damie, siedzącej bardzo daleko, że głaszcze
go po rękach. Później staje wyprostowany na kolanach pewnego pana, który
siedzi niewzruszenie na swym miejscu.
     Dwie godziny wcześniej, za dworcem Liońskim, ów starzec zatyka
uszy, by nie słyszeć kloszarda, który odmawia sobie wyznania, że brak mu
obniżenia dziurki przy najniższym guziku gaci.


     Półsłówkowo
     W tłolkim wieku na auformie platfobusu godzę wiścia z szynką cieją
i w faseluszu bez kaponu, za to z taśkową sznurmą. Typtem rapek niewije
łajnego, pasłego zwykażera, mury któ palce po depcach. Chwitem polkę
zadem pęsiada na fotnym wolelu.
     Gorę padzin znotem powu tyuważam przypa dwoło korca Laint-
-Sazare, kuba z chymplem, rającym mu dady w mowie sprady.


     Obraźliwie
     Po ohydnym czekaniu w kurewskim słońcu wlazłem wreszcie do
śmierdzącego autobusu, gdzie wpadłem na całą bandę kutafonów. Najbar-
dziej złamanym złamasem był krościaty cienias o gardzieli na wyrost, który
zadawał szyku poczwarnym kapeluchem, obranzlowanym sznurkiem za-
miast wstążki. Picuś rozdarł dziób, zrzędząc, bo jeden stary kutas ze skle-
rotyczną furią tratował go po człapakach; ale zamiast dać mu popalić, dał
dupy i ulotnił się w stronę wolnego miejsca, jeszcze lepkiego od glutów
z podogonia fiuta, co je zajmował poprzednio.
     W dwie godziny później, co za niefart, natknąłem się na tego same-
go kindybała, gdaczącego z drugim tłukiem przed obmierzłą ruderą, no-
szącą nazwę dworca Saint-Lazare. Zapluwali się na temat jakiegoś guzi-
ka. Rzekłem sobie: czy ci nabierze, czy sklęśnie ten czyrak, zawsze
będziesz, wale na kaczych łapach, tą samą gnidą.


     Zoologicznie
     Wewnątrz woliery, co w porze, gdy lwy cierpią pragnienie, uwoziła
nas w stronę placu Champerret, zaobserwowałem zebrę o strusiej szyi, no-
szącą na głowie czubek, opleciony przez krocionoga. Niespodzianie żyra-
fiątko to jęło wierzgać pod pretekstem, że pewien sąsiedni okaz miażdży
mu kopytka. Wkrótce jednak w galopie, niby użądlone przez gza, pognało
do opuszczonej nory.
     Nieco później, przed ZOO, wypatrzyłem znów owo kurczę, jak
ćwierka z pewnym szczwanym lisem na temat swych piórek.


    Bezradnie
    Jak wyrazić doznanie, jakie wywarła styczność dziesiątka ciał, stło-
czonych pewnego dnia około południa na tylnej platformie autobusu „S"
w pobliżu ulicy Lisbonne? Jak wypowiedzieć wrażenie, stające się waszym
udziałem na widok postaci o wydłużonej nieforemnie szyi i kapeluszu, któ-
rego wstążkę zastąpiono, nie wiedzieć czemu, skrawkiem sznurówki? Jak
oddać przeżycie, jakiego dostarczył spór pomiędzy dobrosąsiedzkim po-
dróżnym, niesłusznie oskarżonym o umyślne deptanie kogoś po nogach,
a owym groteskowym kimś - w niniejszym przypadku wyżej opisaną oso-
bą? Jakże przekazać efekt, wywołany rejteradą tego ostatniego, maskujące-
go tchórzostwo małodusznym pretekstem skorzystania z wolnego miejsca?
     Jak wreszcie ująć odczucie, wzbudzone po dwóch godzinach po-
nownym zjawieniem się tego indywiduum przed dworcem Saint-Lazare
w towarzystwie eleganckiego kompana, podszeptującego mu ubraniowe
poprawki?


     Opisowo
     Kapeleon to kręgowiec dwunożny o nadzwyczaj długiej szyi, za-
siedlający około południa rejony autobusu linii „S". Upodobał sobie zwła-
szcza platformę tylną, gdzie się kurczowo gnieździ, kryjąc łeb pod pew-
nego rodzaju grzywą, okoloną naroślą grubości palca, dość podobną do
ścięgna. Na pozór osowiały, chętnie atakuje słabszych, lecz w zetknięciu
z energiczną ripostą zmyka w głąb pojazdu, próbując się tam zaszyć.
     W okresie linienia widuje się go także, aczkolwiek nadzwyczaj rzad-
ko, w otoczeniu dworca Saint-Lazare. Pielęgnując swą dawną skórę, chro-
niącą go przed zimowymi chłodami, częstokroć ją jednak naddziera, by
wyswobodzić ciało; ta odmiana tzw. płaszcza winna spowijać go ze swoi-
stym wdziękiem nie bez sztucznych dodatków. Niezdolny do samodziel-
nej wylinki kapeleon szuka w takich razach pomocy innego dwunoga po-
krewnego gatunku, który wdraża go do ćwiczeń.
     Kapeleutyka stanowi gałąź zoologii teoretycznej i praktycznej, sto-
sowną do uprawiania w każdej porze roku.


     Niespodzianie
     Towarzystwo zajęło miejsca przy stoliku kawiarni, w której królo-
wał Albert. Na jego kompanię składali się dziś René, Robert, Adolf, Teo-
dor i Żorżyk.
-           Jak ci leci? - spytał serdecznie Robert.
-          Jako tako - odparł Albert.
Kiwnął przy tym na kelnera.
-          Dla mnie lufę - oznajmił.
Adolf zwrócił się w jego stronę.
-          Więc, Albert, co tam nowego?
-          Nic takiego.
-          Będzie ładnie - stwierdził Robert.
-          Trochę chłodno - zauważył Adolf.
-          Słuchajcie, widziałem dziś jedną dziwną rzecz - zaczął Albert.
-          Mimo wszystko za ciepło - przerwał Robert.
-          Gdzie? - indagował René.
-          W autobusie, jak jechałem na obiad - ciągnął Albert.
-          Jakim to?
-          W esce.
-          Więc cożeś właściwie widział? - dopytywał się Robert.
-          Przeszły co najmniej trzy, nim dałem radę się wcisnąć.
-          Czego chcesz: o tej porze! - skomentował Adolf.
-          No, ale coś w końcu widział? - zniecierpliwił się René.
-          Cholerna ciasnota - dodał Albert.
-          Niezła okazja do balangi.
-          Ba! - parsknął Albert. Nie ruszyło go to specjalnie.
-          Zasuwaj dalej.
-          Koło mnie rozlokował się dziwny typ.
-          Jaki? - zaciekawił się René.
-          Kilometrowa tyka z dziwaczną szyją.
-          To znaczy jaką? - dociekał dalej René.
-          Jakby mu ją ktoś na siłę wyciągnął w górę.
-          Tak zwana elongacja - uściślił Żorżyk.
-          A ten jego kapelusz, jak pomnę: kapucha nie z tej ziemi.
-          Czyli jaka? - informował się René.
-          Ani śladu wstążki, za to galon, taki pleciony, dokoła.
-          Ciekawostka - orzekł Robert.
-          Z drugiej strony - kontynuował Albert - niezła maruda ten typ.
-          Bo co? - nagabywał Renó.
-          Zaczął drakę ze swoim sąsiadem.
-          Niby czemu? - brał dalej na spytki René.
-          Wmawiał mu, że go depcze po kulasach.
-          Naumyślnie? - podpytywał Robert.
-          A jak! - oznajmił Albert.
-          A potem?
-          Potem? Najzwyczajniej w świecie dał dyla na siedzenie.
-           I to wszystko? - rozpytywał się René.
-          Ale skąd! Najciekawsze, że spotkałem go znowu dwie godziny
później.
-          A gdzie? - molestował René.
-          Przed dworcem Saint-Lazare.
-          I po co się tam pętał?
-          Ależ pojęcia nie mam - sarknął Albert. - Łaził tam i sam z koleż-
ką, który mu wciskał, że ma guzik przy płaszczu przyszyty za nisko.
-          To skutek rady, której udzieliłem mu ja - podsumował Teodor.





Przełożył: Jan Gondowicz


Ważne linki dotyczące autora:
Książki Raymonda Queneau do kupienia

Literatura uzupełniająca:
Numer 6/2000 Literatury Na Świecie, który można zamówić (w numerze wiele więcej dzieł Raymonda Queneau)

Multimedia:
Exercices de style - Raymond Queneau 13-Exclamations - dla znających francuski





Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.
Redakcja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz