Dubeltowo
Mniej więcej w południe, czyli w środku
dnia, złapałem, czyli wsze-
dłem
na pomost, czyli platformę autobusu, czyli miejskiego środka trans-
portu
zbiorowego, przepełnionego, czyli wiozącego niemal komplet, linii
JT,
czyli kursującego od Contrescarpe do Champerret. Zauważyłem, czyli
dostrzegłem
młodego człowieka, czyli przywiędłego chłopaka niemal gro-
teskowego,
czyli dość śmiesznego: cienka szyja, czyli suchy patyk, po-
wróz.
czyli pyta wokoło kapcylindra, czyli kapelusza. Po rozróbce, czyli
scysji,
mówi. czyli wydaje głos, czyli dźwięk żałosny, czyli płaczliwy, że
jego
a spółpasażer, czyli sąsiad, specjalnie, czyli z rozmysłem, popycha
go,
czyli napiera, ilekroć ktoś wychodzi, czyli opuszcza pojazd. Co zade-
klarowawszy.
czyli otwarłszy buzię, kieruje się, czyli rzuca ku miejscu,
czyli
siedzisku opróżnionemu, czyli opustoszałemu.
Dwie godziny później, czyli sto
dwadzieścia minut potem, spoty-
kam.
czyli natrafiam nań na Cour de Rome, czyli przed dworcem Saint-
-Lazarc.
Jest, czyli znajduje się tam ze swym kumplem, czyli znajomym,
który
doradza, czyli nakłania go, aby dodał, czyli doszył guzik, czyli ro-
gowy
krążek do swej jesionki, czyli płaszcza.
Antvfrastvcznie
Bawiłem niedawno w kręgu kilku
zamiłowanych globtroterów. Mło-
dy
człowiek o niezbyt rozgarniętym wyrazie twarzy zaprezentował przy
tej
okazji swe poglądy goszczącemu nieopodal dżentelmenowi, po czym
oddalił
vie. ażeby spocząć. Niespełna dwie godziny potem udało mi się
spotkać
go powtórnie; w asyście przyjaciela konferował na temat fata-
łaszków.
Przenośnie
U szczytu dnia, wtopiony w ciżbę sardynek,
pasażerów chrząszcza
o
białawym odwłoku, kurczak z długą, oskubaną szyją podnosi z nagła
lament
na jedną z nich, milczącą jak inne, w wodnistym proteście młyn-
kując
w przestworzu jęzorem. Potem, wessany przez próżnię, pisklak zry-
wa
się do susa.
W posępnej miejskiej pustyni ujrzałem go
tegoż dnia, inkasującego
szorstką
reprymendę z racji najzwyklejszego guzika.
Nawspacznie
Powinieneś dodać guzik do swego płaszcza -
rzekł mu przyjaciel.
Spotkałem
go znów pośrodku Cour de Rome, po tym, jak śpiesznie a skwa-
pliwie
oddalił się w stronę miejsca siedzącego. Jął protestować przeciw
popychaniu
go przez innego pasażera, który, jak mówił, trąca go, ilekroć
ktoś
wychodzi. Ten chuderlawy młokos był posiadaczem zabawnego
kapelusza.
Zdarzyło się to na platformie przepełnionego „S'\ dziś w po-
łudnie.
Zdumiewająco
Ależ ścisk na tej platformie autobusu! I
skąd mógł ten chłopak wziąć
aż
tak głupi i śmieszny wygląd! Tylko cóż on właściwie robi? Nie chce
chyba,
nieprawdaż, wdać się w sprzeczkę z tym tu jegomościem, który go
-jak
utrzymuje, i to kto? Ten laluś! - potrąca! Po czym nie znajduje do
roboty
nic więcej, jak pognać i zająć zwolnione miejsce! I to miejsce, któ-
rego
właśnie ustąpiono tej tam pani!
A dwie godziny potem - zgadnijcie, kogóż
to spotykam przed dwor-
cem
Saint-Lazare? Tego samego gogusia! W trakcie przyjmowania rad na
temat
elegancji! I to od koleżki!
Nie do wiary!
Wróżebnie
Gdy nastanie czas południa, czeka cię
jazda na tylnej platformie
autobusu,
gdzie stłoczą się podróżni, pośród których przyjdzie ci dostrzec
śmiesznego
młodzika: rozpoznasz go po szyi kościotrupa i miękkim ka-
peluszu
bez wstążki. Będziesz świadkiem, jak niezręcznie się on zacho-
wa.
Pomyśli bowiem, że ilekroć przeciskają się chcący wejść lub wyjść,
ktoś
nań umyślnie napiera. Nie omieszka więc mu wygarnąć. Ow jednak,
lekceważąco,
nie odpowie ani słowem. A wówczas zdarzy się, iż śmieszny
młodzik,
zdjęty paniką, zwieje mu sprzed nosa, zajmując wolne miejsce.
Wkrótce ujrzysz go znów na Cour de Rome,
przed dworcem Saint-
-Lazare.
Krok w krok towarzyszyć mu będzie znajomy, ciebie zaś dobiegną te
oto
słowa: „Źle się twój płaszcz układa i przesunięcie guzika cię nie minie".
Zagmatwanie
Znalazłszy się w przepełnionym kapeluszu
młodego w autobusie linii
„S",
okręconym sznurkiem, zauważyłem śmiesznego niby człowieka o szyi
pewnego
dnia wyciągniętej i wydłużonej wzwyż. Protestował, jak gdyby wy-
dawał
tuż obok arogancki i płaczliwy ton pewnemu z siebie panu stojącemu
przeciw.
Ten ostatni albowiem wchodził jakoby czy wychodził, ilekroć ktoś
z
pasażerów popychał go. Rzucił się jednak nie zaraz na wolne i potem wypa-
trzył
miejsce. Spotkałem go, że dodać później przy płaszczu na Cour de Ro-
me
znajomy zaleca mu dwie godziny, ponownie dostrzegłem guzik.
Tęczowo
Pewnego
dnia znalazłem się na platformie autobusu fioletowego.
Jest
tam młody człowiek, dość śmieszny: sznurek na kapeluszu, szyja in-
dygo.
Nagle wybucha protestem przeciw pewnemu panu błękitnemu. Za-
rzuca
mu, w szczególności, popychanie, ilekroć ktoś wychodzi, głosem
zielonym.
To znaczy, daje susa, by usiąść, na miejsce żółte.
Dwie godziny później spotykam go przed
dworcem oranżowym.
Jest
ze znajomym, który zaleca mu dodać guzik do płaszcza czerwonego.
Chwiejnie
Nie wiem za dobrze, gdzie się to mogło
dziać... W kościele, na śmiet-
niku,
w trupiarni? A może w autobusie? Były tam... Tylko cóż to właści-
wie
znaczy: tam? Jajka, dywany, rzodkiewki? A może szkielety? Pewno
tak,
ale te miały jeszcze na sobie ciała, no i żyły. Mam w każdym razie
nadzieję,
że tak było. Ludzie w autobusie. Ale był między nimi jeden (choć
może
dwaj?), którego trudno było nie dostrzec - nie wiem właściwie, cze-
mu.
Z powodu megalomanii? Z uwagi na tuszę? Z przyczyny melancho-
lii?
Już bardziej... i jakby ściślej... z racji młodości, wyróżniającej się czymś
nader
długim... Nosem? Podbródkiem? Kciukiem? Oj, nie: szyją, a przy
tym
kapeluszem przedziwnym, przedziwnym, przedziwnym. Ten ktoś wdał
się
w sprzeczkę, otóż to, jak nic z innym pasażerem (mężczyzną czy ko-
bietą?
Dzieciakiem? Staruchem?). I to się skończyło, to jakoś dobiegło
końca,
to się wreszcie w jakiś sposób urwało, najpewniej za sprawą rejte-
rady
jednego z przeciwników.
Jestem prawie pewien, że tę samą postać
napotkałem raz jeszcze, lecz
gdzie?
Przed kościołem? Przed trupiarnią? Przed śmietnikiem? Z kolegą,
który,
jak się zdaje, musiał coś do niej mówić, lecz co? Lecz co? Lecz co?
Ściśle
O godz. 12 min. 17, w autobusie linii
„S", 10 m długim, 2,1 m sze-
rokim,
3,5 m wysokim, w odległości 3,6 km od pętli końcowej, mieszczą-
cym
aktualnie 48 osób, osobnik płci męskiej, w wieku lat 27, 3 miesięcy
i
8 dni. wzrostu 1 m 72 cm i wagi 65 kg, noszący kapelusz wysokości 17
centymetrów
o główce otoczonej wstążką długości 35 centymetrów, inda-
guje
mężczyznę liczącego 48 lat, 4 miesiące i 3 dni, wzrostu 1 m 68 cm
i
wagi 77 kg, za pomocą 14 słów, których wymówienie trwało 5 sekund
i
które czyniły aluzję do nieumyślnych przemieszczeń o 15 do 20 milime-
trów.
Następnie spieszy, by usiąść jakieś 2 m 10 cm dalej.
118
minut potem wymieniony znajduje się o 10 metrów od dworca
Saint-Lazare,
wejście podmiejskie, przechadzając się wzdłuż i wszerz na
trasie
30 metrów z kolegą w wieku 28 lat, wzrostu 1 m 70 cm i wagi 71 kg,
który
w 15 słowach doradza mu przenieść o 5 centymetrów, w kierunku
zenitalnym,
guzik liczący 3 centymetry średnicy.
Łącznosłownie
Platforautobusuję ciżbotłumnie w
czasoprzestrzeni samopołluteckiej,
idiosynsiadując
z wkołokapelusplotnym, długoszyim smarcetem. Ów
oświajmia
anonimosobnikowi obok: „Pan mnie prawdopodopotrąca".
Z
tym bluzgokrzykiem tygrysusosiada. W dalszstępnej temporastrefie doj-
strzegam,
jak dworsęłazi z jaktosiem, który klarmaczy mu: „Dodszyj so-
bie
wspomaguzik przy prochoszczu". I wyszczekazuje gdzie.
Negatywnie
Ani to statek, ani samolot, lecz pojazd
kołowy. Ani to ranek, ani
wieczór,
lecz południe. Ani to dziecię, ani starzec, lecz młodzian. Ani to
taśma,
ani sznur, lecz pleciony galon. Ani to procesja, ani zbiegowisko,
lecz
zatłoczenie. Ani to dżentelmen, ani gbur, lecz nerwus. Ani to praw-
da,
ani kłamstwo, lecz pretekst. Ani to stanie, ani leżenie, lecz chęć, by
usiąść.
Ani to wczoraj, ani jutro, lecz wciąż
dziś. Ani to dworzec Północny,
ani
Lioński, lecz Saint-Lazare. Ani to krewny, ani obcy, lecz znajomy. Ani
to
obelga, ani drwina, lecz porada modniarska.
 |
Carelman i Massin - z oryginalnego wydania Exercices de style, 1947 |
Anagramatycznie
W esce, dzigona tuszczy. Kepyt na oko
dwuśscioszestodzieletni, fla-
stycza
peluszka o stwążce zatąpiosnej siemkatą, jaszy przyługad, bykaj
gnięciątana
wżywz. Udziel chywodzą. Pyt, o tymkór waom, cieśskaw się
na
sądasia. Rzuzaca mu, że go trąpoca, kroleći tośk chrzepodzi. Liczpła-
wy
not sejta się znonieśny. Dziwcą ownel scejmie, ucarz się do podurz.
Ewid dzigony jóźniep kaspotym go na Cuor
ed More, drzep wmor-
dce
Zaint-Salare. Tejs z lekogą, króty wióm: „Wiśniepone fuzandować obies
przy
łapszczu dadowykotkuzgi". Zupojeka mu dzieg (przy cięciuwy) i cze-
golad.
Inseratowo
Najnowszą
swą powieść, ujętą z finezją jemu tylko właściwą, nasz
cieszący
się zasłużoną sławą pisarz X, któremu zawdzięczamy już tyle
arcydzieł,
zaludnił bez wyjątku plastycznie nakreślonymi postaciami, nie
omieszkawszy
też natchnąć jej atmosferą ekscytującą wszystkich, tak wiel-
kich,
jak i maluczkich. Porywająca intryga obraca się zatem wokół spot-
kania
w autobusie bohatera owej historii z pewną dość zagadkową posta-
cią
oraz antagonizmu, jaki między nimi od pierwszej chwili z przemożną
siłą
zapłonął. W epizodzie końcowym czytelnik znów dostrzec może tę
tajemniczą
osobistość, wysłuchującą z najwyższym szacunkiem opinii jed-
nego
z przyjaciół, istnego wcielenia dandyzmu. Wszystko to wywiera
wrażenie
wręcz porywające, jakim z nieporównanym mistrzostwem zdol-
na
jest emanować tylko twórczość pisarza X.
Analityczno-logicznie
Autobus.
Platforma.
Platforma
autobusu. Tzw. miejsce.
Południe.
Około.
Około
południa. Tzw. czas.
Jadący.
Sprzeczka.
Sprzeczka
jadących. Tzw. akcja.
Młody
człowiek.
Kapelusz.
Długa, chuda szyja.
Młody
człowiek w kapeluszu oplecionym galonem. Tzw. główny
bohater.
Osobnik.
Pewien
osobnik.
Pewien
osobnik. Tzw. postać drugoplanowa.
Ja.
Ja.
Ja.
Tzw. ten trzeci. Narrator.
Słowa.
Słowa.
Słowa.
Tzw. mowa.
Miejsce
wolne.
Miejsce
zajęte.
Miejsce
wolne zostaje zajęte. Tzw. skutek.
Dworzec
Saint-Lazare.
Godzina
później.
Znajomy.
Guzik.
Inne
zasłyszane zdanie. Tzw. wniosek.
Wniosek
logiczny.
Nieuważnie
Co do mnie, nie mam pojęcia, czego ode
mnie chcą. Owszem, je-
chałem
eską koło południa. Było pełno? Jak zawsze o tej porze. Młody
człowiek
w miękkim kapeluszu? Nie powiem nie. Co do mnie, nie mam
zwyczaju
gapić się ludziom w gęby. Mnie samego to wścieka. Coś jakby
pleciony
galon? Wokół kapelusza? Dobrze wiem, że to dość niezwykłe,
ale
to mnie bynajmniej nie rusza. Pleciony galon... Że niby doszło do kłót-
ni
z jakimś panem? Przytrafiają się takie rzeczy.
Że
godzinę czy dwie potem niby zobaczyłem go znów? A czemu
nie?
Nie takie ciekawostki potrafią się zdarzyć w życiu. Pamiętam nawet,
jak
tata opowiadał mi często, że...
Trzynastozgłoskowo
Razu
pewnego, wsiadłszy w linii „S" autobus,
Ujrzałem
głąba wysokiej próby, co na globus
Z
kwaśnym wyrazem gęby nadział kapelucho
Z
jakimś sznurkiem miast wstążki, zsunięte na ucho,
Zrzędząc
przy tym, choć młody, nad rzekomym pechem,
Prężąc
szyję przydługą, zionąc zgniłym dechem,
Jako
że pewien sąsiad, co się zdał stateczny,
Trącał
go pono (a był to zarzut niedorzeczny),
Ilekroć
człek kolejny, sapiąc tudzież ziając,
Właził,
na obiad w gniazdku niewinnym zdążając.
Zląkł
się jednak skandalu ów żałosny ciołek,
Polazł
na wolne miejsce i siadł tam jak kołek.
A
gdym już na Brzeg Lewy kończył wsteczną turę,
Napotkałem
powtórnie nędzną kreaturę,
Wysłuchującą
rady kiepskiego dandysa:
„Przesuń,
stary, ten guzik, bo ci plisa zwisa".
Poliptotycznie
Podwożę się autobusem pełnym podatników,
podających drobne
pewnemu
podatkobiorcy, mającemu na podatniczym brzuchu małą skrzyn-
kę,
z pomocą której opodatkowuje innych podatników, pozwalając im kon-
tynuować
podatniczą podróż. We wspomnianym autobusie podpatrzyłem
podatnika
o podługowatej, podatnej szyi z podatniczą głową pod mięk-
kim
kapeluszem, otoczonym plecionką, gdyż takowa nigdy nie podlegała
opodatkowaniu.
Raptem wspomniany podatnik zjadliwie poddaje krytyce
podatnika
stojącego opodal, podejrzewając go o podstępne a ustawiczne
podskoki
na jego podatkonośnych nogach, ilekroć ktoś z innych podatni-
ków
wsiada lub wysiada z autobusu pod pretekstem uiszczenia podatków.
Później
podbechtany podatnik podąża zaleć z podatkiem na miejscu, któ-
re
rozpoznaje jako zwolnione z podatku. Kilka podatkogodzin potem pod-
chwytuję
go wzrokiem pod dworcem podatkowym św. Łazarza podatnika
w
towarzystwie innego podatnika, który podszeptuje mu rady dotyczące
elegancji
podatkowej.
Aferetycznie
Ażę do usu nego żerów. Idzę dego wieka o
yi afy, óry osi pelusz
z
cionym łonem. Fia go lag na nego z żerów, uca mu ośnie, że go pce, dy
oś
ada lub ce yjść. Niej aje usa, dząc olne ejsce.
Cając na ewy eg dzę go ów: dzi te i ewtę
z dnym pem, óry aje mu
adę
czącą gancji, żując, dzie dać zik przy szczu.
Apokopaicznie
Wła do aut peł pas. Widz młod czło o szy
żyr, któ nos kap z piec
gal.
Tra go szla na jed pas, zarz mu tał, że go dep kie kto wsia lub chce
wyj.
Póź daj sus wid wol miej.
Wra na Lew Brze widz go znó: chodź wte i
wew z jed typ, któ daj
mu
rad dot eleg, pok gdzie dod guz przy płasz.
Synkopowo
Wżę do autosu pnego pażerów. Użam meńca w
flapeuszu i z szydłuży-
rafują.
Złogonny psażer, bo go pąca, gdy inodzą. Ptem zmuje wolsce.
Spokam go pórnie przy Courome, gdzie jaś
znomy nazuje mu dyć
gzik
dla egancji.
Pytajnie
- O
której godzinie odjechał dziś w kierunku rogatki Champerret
autobus
linii „S" z dwunastej 23?
- O
dwunastej 38.
- A
dużo autobus wyżej wymienionej linii „S" zabrał ludzi?
- Masę.
- Zwrócił
pan może uwagę na kogoś szczególnego?
- Szczególnie
na jednego, który miał bardzo długą szyję i plecion-
kę
wokół kapelusza.
- Czy
jego sposób bycia był równie osobliwy, jak jego strój i anatomia?
- Z
początku nie; był normalny, lecz w efekcie jął zdradzać objawy
cyklotymii
paranoicznej z lekko obniżonym ciśnieniem na tle pobudzenia
nadczynności
gastrycznej.
- Jak
to należy tłumaczyć?
- Osobnik,
o którym mowa, tonem płaczliwym upominał sąsiada,
zapytując,
czy postanowił on umyślnie deptać mu po nogach, ilekroć ktoś
z
pasażerów wchodzi lub wychodzi.
- Czy
zarzut ten był uzasadniony?
- Nie
wiem.
- Jak
się ów incydent zakończył?
- Pospieszną
rejteradą młodzieńca, który zajął wolne miejsce.
- A czy incydent ten miał jakiś ciąg dalszy?
- Niecałe
dwie godziny później.
-
I na czym ów ciąg dalszy polegał?
- Na
ponownym zjawieniu się tej postaci na mej drodze.
- Gdzie
i w jakich okolicznościach ujrzał go pan znowu?
- Mijając
go autobusem przed Cour de Rome.
- Co
tam robił?
- Przyjmował
konsultację na temat elegancji.
Więc
Więc zajeżdża autobus. Więc zasuwam do
środka. Więc widzę jed-
nego
obywatela i wlepiam w niego gały. Więc widzę długą szyję i jeszcze
taki
warkoczyk, co se nim owinął kapelusz. Widzę, że pyszczy na sąsiada,
że
mu łazi po girach. Więc się zabiera i siada.
Więc potem widzę go znowuż przed Cour de
Rome. Więc jest z kum-
plem.
Więc on mu wstawia, ten kumpel: weź no se przesuń ten tu guzik na
tym
twoim saku. Więc.
Emfatycznie
W
porze, gdy pierzchać poczynają paice różanopalcej Jutrzenki,
wtargnąłem
lotem chybkiej strzały w głąb masywnego cielska krowio-
okiego
autobusu linii „S", zdobywcy krętych szlaków. Z bystrością India-
nina,
co topór wykopał wojenny, dostrzegłem tam młodzieńca, którego
niepomierną
szyję dzielił od lekkich stóp dystans godny żyrafy, a który
przywdział
tyleż szeroki, co miękki pilśniowy kapelusz, zdobny plecion-
ką,
a przeto godzien bohatera stylistycznych ekstemporaliów. Złowróżb-
na
Eris o wyschłych piersiach kruka przybyła, z warg swych zatrutych
brakiem
pasty Colgate-Eris zatem przybyła tchnąć zgubne gonokoki mię-
dzy
młodziana o żyrafokształtnej szyi i splotozdobnym kapeluszu a po-
dróżnego
o minie kapryśnie farmazejskiej. Takoż ów wkrótce skierował
przeciw
drugiemu te oto lotne słowa: „Rzeknij mi, niegodziwy człecze,
czyż
nie bez to kozery kroczysz waść, jako mniemam, po mych nagniot-
kach?"
Co rzekłszy, żyrafszyjno-kapelosplotny młodzian podążył żywo,
by
zasiąść.
Wkrótce zasię śród niezachwianych
proporcji majestatycznych spię-
trzeń
Cour de Rome ujrzałem był po raz wtóry tegoż szyjożyrafiego splo-
tokapelmisternie
młodziana, mającego u boku arbitra elegancji, co ozwał
się
takowymi krytycznymi słowy, które zdołało podchwycić me czujne
ucho
- słowy, co były zwrócone pod adresem najwidoczniejszej z części
stroju
kapeloszyjno-żyrafosplotnego młodziana: „Niezbędne jest, byś wy-
cięcie
to zechciał uszczuplić naddatkiem lubo też wywyższając guzik ku
cyrkumferencyjnej
lizjerze".
Komediowo
AKT PIERWSZY
Scena I
Tylna platforma autobusu „S", dzień,
około południa.
BILETER: Za bileciki proszsz.
Podróżni wręczają mu drobne.
Scena II
Autobus
staje.
BILETER: Proszsz się posuwać, proszsz się
poczuwać! Jeszcze pan.
Jeszcze
pani. Jadziem! Dryń, dryń, dryń!
AKT
DRUGI
Scena
I
Miejsce jak wyżej.
PIERWSZY PODRÓŻNY (młody, szyja długa,
wokół kapelusza ple-
cionka):
Panie, myślałby kto, że mi pan specjalnie włazisz na nagniotki,
jak
tylko ktoś przechodzi!
DRUGI PODRÓŻNY:...
Wzrusza ramionami.
Scena II
Trzeci Podróżny wychodzi.
PIERWSZY PODRÓŻNY (zwracając sią do
widowni): Ale fajno!
Wolne
miejsce! Zasuwam.
Spieszy do przodu i siada.
AKT TRZECI
Scena I
Na Cour de Rome.
MŁODY ELEGANT (do Pierwszego Podróżnego,
obecnie spieszo-
nego):
Masz trochę za długie wycięcie przy płaszczu. Musisz je trochę
przytrzymać,
najlepiej przesuwając do góry ten guzik.
Scena II
W autobusie „S", jadącym przez Cour
de Rome
CZWARTY PODRÓŻNY: Patrzcie no, toż to ten
sam typ, którego
jakiś
czas temu spotkałem w autobusie, i który pożarł się z tamtym jego-
mościem!
Ciekawe spotkanie! Zrobię z tego komedię w trzech aktach prozą.
Na stronie
Autobus przybywa, cały wzdęty od
podróżnych. Byłem tylko zdą-
żył,
na szczęście jest jeszcze dla mnie miejsce. Jeden z nich ale od czapy
ma
baniak i ta szyja tasiemca nosi filcowy kapelusz otoczony zamiast wstąż-
ki
rodzajem postronka szczyt pretensjonalności i nagle zaczyna no, no, za
co
to się bierze! sarkać na sąsiada, tamten ma w nosie całą tę gadaninę
któremu
przypisuje, że depcze mu naumyślnie wygląda, te idzie na udry,
ale
sobie odpuszcza po nogach. Lecz gdy tylko zwalnia się miejsce w środ-
ku,
mówiłem, że tak będzie odwraca się plecami i spieszy je zająć.
Dwie godziny później, mniej więcej,
ciekawy zbieg okoliczności od-
najduje
się znów na Cour de Rome w towarzystwie znajomego, okaz tegoż
gatunku
który wskazuje mu palcem guzik przy płaszczu o czym też tak
może
perorować?
Filozoficznie
Wielkie
miasta zdolne są same przez się uobecniać spirytualnie epi-
fenomeny
esencjalności temporabilnych koincydencji nieprawdopodo-
bieństw.
Filozof, wkroczywszy niekiedy w błahy fikcjonalizm i pragma-
praktycyzm
autobusu „S", osiąga jasną apercepcją swego szyszynkowego
oka
nietrwałe i aproksymatyczne wyglądy jakościowe żałośnie dyletanc-
kiej
świadomości długoszyjstwa tudzież nicość przeplotów
ignoranckiego
kapelozoizmu.
Owa wyzbyta weryfikowalnej entelechii substancja sięga
częstokroć
po imperatyw kategoryczny swego elan vital tudzież intersu-
biektywny
w aspekcie przytłoczenia świadomości immaterializm solipsy-
styczny
mechaniki cielesnej. Owa postawa moralna determinuje zatem
u
mniej - w relacji dualnej - antyeudajmonistycznie podatnego na intro-
jekcję
holistycznie uprzestrzennioną próżnię, gdzie takowy ulega dekom-
pozycji
na tyleż elementarne, co wykrzywione monady.
Dociekania filozoficzne obiektywizują się
w prawidłowej kontynu-
acji
za sprawą równie stochastycznej, jak anagogicznej konfrontacji tegoż
bytu
z transcendentnym wobec niego tautologiczno-krawieckim duplika-
tem,
który doradza mu apriorycznie na płaszczyźnie postulatów praktycz-
nego
rozumu transpozycję fenomenu guzika przy płaszczu, predestyno-
wanego
jako obiekt idealny fatalistycznie nisko.
Apostroficznie
O mój ty watermanie z platynową stalówką,
której bieg spieszny
a
płynny kreśli na satynowanej karcie alfabetyczne piktogramy, zdolne
wieś-
cić
ludziom o iskromiotnych szkłach tę oto narcystyczną klechdę
dwakroć
znamiennego
spotkania na gruncie autobuskapady! Pokładając ufność
w
mych fantasmagoriach, niezawodnych rumakach rydwanu literackich
triumfów,
śmigłej fontannie słów cennych, dobranych i ważkich w splo-
tach
leksykograficznych i syntaktycznych meandrów, kształtuję graficz-
nie
prześmiewczą i zwiewną relację z poczynań i postępków onego mło-
dziana,
który złapał pewnego dnia autobus „S", pożądając bez ochy by
laurów
wiecznotrwałego herosa mych niestrudzonych pisarskich opusów.
Gołowąsie
o długiej szyi, zwieńczonej kapeluszem z plecionym galonem,
kąśliwy
ratlerku, strachliwy pyskaczu, coś, umykając zgiełku, usadowił
był
swój tyłek kolekcjonera kopniaków na niepożytej ławie z dębiny:
czyś
podejrzewał,
że tak się oto wypełni los krasomówcy w chwili, gdy - u stóp
dworca
Saint-Lazare - nadstawiałeś skwapliwego ucha krawieckim radom
owej
osobistości, która budziła natchnieniem najwyższy z guzików twego
płaszcza?
Niezdarnie
Nie
mam nawyku pisania. Nie znam się na tym. Miałbym wielką
chęć
napisać jak trzeba tragedię albo jakiś sonet czy inną odę ale tam są
reguły.
To mnie znowuż krępuje. To coś dla amatorów. Zresztą tu wszystko
jest
już bardzo źle napisane. A jak. W każdym razie widziałem dziś jed-
ną
rzecz którą bym chciał żeby dobrze wypadła na piśmie. Wypadła na
piśmie
nie że mi się zdaje że była aż tak niezwykła. Tu powinno być
jedno
z tych wyrażeń do wszystkiego które zrażają czytelników którzy
czytają
dla zrobienia dobrze wydawcom którzy szukają oryginalności
która
im się wydaje konieczna w rękopisach które wydawcy drukują kiedy
były
przeczytane przez czytelników których zrażają wyrażenia do wszyst-
kiego
jak na ten przykład „wypadać na piśmie" które jest tymczasem
tym
które ja bym chciał wyszukać na temat tego co dziś widziałem do-
brze
że jestem tylko amatorem którego krępują reguły tragedii albo so-
netu
albo też ody jako że nie mam nawyku pisania. Kurde nie mam poję-
cia
jak to zrobić ale niestetyż znowu w piętkę gonić. Nie mogę się całkiem
z
tego wykaraskać. No trudno. Złapmy byka za rogi. Znowuż banał. Zre-
sztą
ten tam chłopina nie miał nic z byka. To jak raz w tym wcale nie
najgorsze.
Że tak napiszę: weźmy tego lalusia za plecionkę tego jego
rozlazłego
pilśniaka nadzianego na długachną szyję to się być może wy-
da
oryginalny. Być może właśnie że to by mi dało okazję poznać panów
z
Akademii Francuskiej albo z Flory i z ulicy Sćbastien Bottin. Dlacze-
go
nie miałbym robić tego lepiej po tym wszystkim. To jest pisania które
się
zmienia w rozpisanie. Robi się przez to mocniejsze. Przede wszyst-
kim
odpuszcza sobie umiar. Typek na platformie autobusu nie omieszkał
wziąć
się za pyskowanie na swojego sąsiada pod pretekstem że ten ostat-
ni
mu depcze po nogach ile razy ktoś się tłoczy żeby pozwolić wejść
albo
wyjść podróżnym. Ttym bardziej że ledwo zaprotestował zabrał się
i
poszedł usiąść jak tylko zobaczył wolne miejsce w środku jakby się bał
że
dostanie. No to jak raz już żem opowiedział pół tej mojej historii. No
proszę
jak mi się udało. Jaka to mimo wszystko przyjemna rzecz pisa-
nie.
Tylko że nadal trudne. Za bardzo męczące. Ten przeskok. Tym bar-
dziej
że żadnego przeskoku nie ma. I na tym bym skończył.
Sonet
Kapelusz
nieforemny, taśmą opleciony
Wdziawszy,
zdechlak o szyi ciut melancholicznej
I
chudej, cierpiąc od kolki gastrycznej,
Spieszy
złapać autobus, zwykle przepełniony.
Jeden
uciekł, lecz w dali drugie „S" się znaczy;
Platforma,
owych pojazdów wdzięczna kariatyda,
Dźwiga
na krzepkiej piersi, co męską się wyda,
Tłumek
ćmiących cygara, występnych bogaczy.
O,
biedne żyrafiątko (vide pierwsza strofa!),
Co
pchasz się poprzez pomost grubiańsko, jak palant,
Czyżby
miała ci grozić straszna katastrofa,
O
ile nie zdobędziesz królestwa foteli
I
nie siądziesz? Czas płynie. Wkrótce pewien galant
Rad
ci się w kwestii guzika udzielać ośmieli.
Smakowo
Ten autobus ma specyficzny smak. Tyleż
oryginalny, co niewątpli-
wy.
Każdy autobus smakuje inaczej. Kto tak mówi - ma rację. Starczy
szczypta
doświadczenia. Ów zaś, ta właśnie eska - ma czemuś (trudno
i
darmo!) lekki posmak prażonych fistaszków. Platforma zaś trąci swoistą
wonią
fistaszków nie tylko prażonych, lecz i kruszonych. Metr sześćdzie-
siąt
ponad jej trampoliną smakoszka, gdyby się taka znalazła, mogłaby
liznąć
coś kwaskowatego, będącego szyją człowieka około trzydziestki.
A
jeszcze dwadzieścia centymetrów wyżej jej wprawne podniebienie do-
stąpiłoby
bezprzykładnej degustacji plecionego, cokolwiek kakaowego ga-
lonu.
Następnie byłaby okazja skosztować żuwing-gum waśni, kasztanów
irytacji,
rodzynków złości i gron rozgoryczenia.
Zaś
dwie godziny później mamy prawo do deseru: guzik od pła-
szcza...
istny orzech laskowy...
Definicyjnie
W wielkim samobieżnym pojeździe miejskiego
transportu publicz-
nego,
oznaczonym dziewiętnastą literą alfabetu, młody oryginał, wpisany
do
ksiąg w Paryżu, w roku 1942, o rozciągniętej na pewien dystans partii
korpusu
łączącej z ramionami najdalszy skraj ciała i noszący tamże przy-
branie
nieokreślonej formy, otoczone grubą tasiemką splecioną na wzór
strucli
- ów zatem młody oryginał zarzuca pewnemu osobnikowi, zajmu-
jącemu
miejsce kogoś innego, niezręczność, polegającą na przestawianiu
nóg
jednej za drugą ponad jego, gdy rusza w drogę, ażeby przemieścić się
na
mebel przeznaczony dla przyjęcia postawy siedzącej, który to mebel
stracił
właśnie cechę zajętości.
Sto
dwadzieścia minut później widzę go znów przed zespołem bu-
dowli
i torów kolei, gdzie mieszczą się składy towarów oraz odjeżdżają
i
przybywają podróżni. Inny młody oryginał, także wpisany do ksiąg w Pa-
ryżu
w roku 1942, udziela mu wskazówek na temat, jak należy postąpić
w
kwestii krążka z metalu, rogu, drewna itd., pokrytego lub nie tkaniną,
służącego
do spinania okryć, w tym przypadku okrycia męskiego, noszo-
nego
na zewnątrz innych.
Tanka
Autobus przybywa
Bikiniarz w kapeluszu wsiada
Cóż za zwada
Później przed Saint-Lazare
Obchodzi mnie to guzik
Przekładowo
Na desce, pora na szpicla. Wariant o
sześćdziesięciodwuletnim
wzroku,
kapelmistrz wewnętrzny o tasiemcu z fałszywym lampasem, głę-
bokie
gardło, jakoby nadsztukowane u góry. Zjadacze chleba wychodzą
z
mody. Wariant, ilekroć mówi, wyżyma konfidenta. Przyznaje się, że
go
rozliczy, gdy tylko minie się z prawdą. Wrażliwy ciężar zatrzymuje
się
bezwstydnie. Śledzi usytuowanie kawalera, przedtem rzucające się
w
oczy.
Potem pora bliźniacza: zaskakuje go na
Krótkim Romansie pod
Zamkiem
Zdrowego Salazara. Jest to wiele mówiąca koligacja: „Posłan-
nictwo
partycypowania w nadmiernym płaszczeniu się trzeba zapiąć na
ostatni
guzik". Wytyka palcem, gdzie oczy poniosą (za dekolt) i czyj.
Lipogramatycznie
Otóż to:
Na znak „stop" autobus zwalnia jak
wryty. Wsiadam i zauważam
bikiniarza
o szyi bociana, gdyby takowy miał kaprys nosić na dyni pilś-
niaka
z wiotką wstążką. Gość szura do osobnika opodal, z gatunku tych,
co
kopiąc bliźnich, zdarli do cna giczoły, nagniotki i odciski. Po czym
widok
ławki narzuca mu odruch, by gnać i zająć ów komunikacyjny tron,
bo
akurat wstał dotychczasowy użytkownik.
Mija czas jakiś, i opodal stacji, która ma
za patrona kanonizowaną
osobistość,
w wyniku cudu powstałą z martwych, kompan powiada mu
tak:
„Paltocik, jaki nosisz, ma guzik wymagający translokacji do góry".
Ijuż.
 |
Carelman i Massin „Przedmiot dadaistyczny", Exercices de style, 1947 |
Epentetycznie
Jardąc pełwnego dwnia autombusem kna tylpnej
platformbie, spło-
strzegam
mębżczyznę om barwdzo dłungiej szpyi, któfry nogsi
kapelmusz
otorczony
pleścionką załmiast wstrążki. Niekspodzianie roztopczyna ohn
kłóstnię
zne swohim sąksiadem, zabrzucając młu uzmyślne deptkanie pso
norgach,
ileńkroć któgryś padsażer wsianda lumb wychmodzi. Nażgle jed-
lnak
przeprywa dybskusję, bły postpieszyć npa włajśnie zgwolnione miej-
wsce.
Knilka gońdzin późbniej spotmykam gło
ponrownie przełd dwors-
cem
Sawint-Laznare w towabrzystwie koplegi, któfry udziekla mbu rłady,
bzy
przeksunął dho gżóry gluzik przny skwym płaszszsszszszszszszszsz-
szszszczu.
Z przodu z tyłu
Z przodu pewnego dnia koło południa z tyłu
na tylnej z przodu plat-
formie
z tyłu autobusu z przodu niemal zapełnionego z tyłu, zauważyłem
z
przodu pewnego mężczyznę z tyłu, który miał z przodu długą szyję z ty-
łu
i kapelusz z przodu otoczony galonem plecionym z tyłu zamiast wstąż-
ki
z przodu. Nagle wdał się on z tyłu w sprzeczkę z przodu z sąsiadem
z
tyłu, który, jak mówił z przodu, deptał mu z tyłu po nogach z przodu,
ilekroć
ktoś z tyłu spośród pasażerów wychodził z przodu. Potem ruszył
z
tyłu, by usiąść z przodu, jako że miejsce z tyłu zwolniło się z przodu.
Nieco później z tyłu ujrzałem go znów z
przodu przed dworcem
Saint-Lazare
z tyłu wraz ze znajomym z przodu, który dawał mu z tyłu
rady
tyczące elegancji.
Imiennie
W trakcie bonawentury na tylnej teodozji
przepełnionego huberta
dostrzegłem
pewnego dnia rocha z bardzo długą kordulą i wieńczysławem,
otoczonym,
w miejsce mamerta, barnabą. Niespodzianie roch wszczyna
teklę
z ursynem, stojącym obok, bo ów jakoby depcze mu hilary i daje
prokopa,
ilekroć ktoś z damazych wsiada lub wysiada. Żałosna eulalia wy-
pełnia
cały hubert. Nagle jednak, przerwawszy scholastykę, roch spieszy
zająć
płacy da, z którego właśnie wstał inny paschalis.
Dwie donaty później, przed Świętym Łazarzem,
widzę znów tego
rocha
w towarzystwie mirona, który z miną prota daje mu kalasanty, że
mianowicie
winien przesunąć o trzy patryki gwidon na swym kajetanie.
Antynomicznie
Północ. Leje jak z cebra. Od strony
Bastylii zajeżdża niemal pusty
autobus.
Pod maską jego silnika starzec bez kapelusza i z głową wciśniętą
w
ramiona dziękuje pewnej damie, siedzącej bardzo daleko, że głaszcze
go
po rękach. Później staje wyprostowany na kolanach pewnego pana, który
siedzi
niewzruszenie na swym miejscu.
Dwie godziny wcześniej, za dworcem
Liońskim, ów starzec zatyka
uszy,
by nie słyszeć kloszarda, który odmawia sobie wyznania, że brak mu
obniżenia
dziurki przy najniższym guziku gaci.
Półsłówkowo
W tłolkim wieku na auformie platfobusu
godzę wiścia z szynką cieją
i
w faseluszu bez kaponu, za to z taśkową sznurmą. Typtem rapek niewije
łajnego,
pasłego zwykażera, mury któ palce po depcach. Chwitem polkę
zadem
pęsiada na fotnym wolelu.
Gorę padzin znotem powu tyuważam przypa
dwoło korca Laint-
-Sazare,
kuba z chymplem, rającym mu dady w mowie sprady.
Obraźliwie
Po ohydnym czekaniu w kurewskim słońcu
wlazłem wreszcie do
śmierdzącego
autobusu, gdzie wpadłem na całą bandę kutafonów. Najbar-
dziej
złamanym złamasem był krościaty cienias o gardzieli na wyrost, który
zadawał
szyku poczwarnym kapeluchem, obranzlowanym sznurkiem za-
miast
wstążki. Picuś rozdarł dziób, zrzędząc, bo jeden stary kutas ze skle-
rotyczną
furią tratował go po człapakach; ale zamiast dać mu popalić, dał
dupy
i ulotnił się w stronę wolnego miejsca, jeszcze lepkiego od glutów
z
podogonia fiuta, co je zajmował poprzednio.
W dwie godziny później, co za niefart,
natknąłem się na tego same-
go
kindybała, gdaczącego z drugim tłukiem przed obmierzłą ruderą, no-
szącą
nazwę dworca Saint-Lazare. Zapluwali się na temat jakiegoś guzi-
ka.
Rzekłem sobie: czy ci nabierze, czy sklęśnie ten czyrak, zawsze
będziesz,
wale na kaczych łapach, tą samą gnidą.
Zoologicznie
Wewnątrz woliery, co w porze, gdy lwy
cierpią pragnienie, uwoziła
nas
w stronę placu Champerret, zaobserwowałem zebrę o strusiej szyi, no-
szącą
na głowie czubek, opleciony przez krocionoga. Niespodzianie żyra-
fiątko
to jęło wierzgać pod pretekstem, że pewien sąsiedni okaz miażdży
mu
kopytka. Wkrótce jednak w galopie, niby użądlone przez gza, pognało
do
opuszczonej nory.
Nieco później, przed ZOO, wypatrzyłem znów
owo kurczę, jak
ćwierka
z pewnym szczwanym lisem na temat swych piórek.
Bezradnie
Jak wyrazić doznanie, jakie wywarła
styczność dziesiątka ciał, stło-
czonych
pewnego dnia około południa na tylnej platformie autobusu „S"
w
pobliżu ulicy Lisbonne? Jak wypowiedzieć wrażenie, stające się waszym
udziałem
na widok postaci o wydłużonej nieforemnie szyi i kapeluszu, któ-
rego
wstążkę zastąpiono, nie wiedzieć czemu, skrawkiem sznurówki? Jak
oddać
przeżycie, jakiego dostarczył spór pomiędzy dobrosąsiedzkim po-
dróżnym,
niesłusznie oskarżonym o umyślne deptanie kogoś po nogach,
a
owym groteskowym kimś - w niniejszym przypadku wyżej opisaną oso-
bą?
Jakże przekazać efekt, wywołany rejteradą tego ostatniego, maskujące-
go
tchórzostwo małodusznym pretekstem skorzystania z wolnego miejsca?
Jak wreszcie ująć odczucie, wzbudzone po
dwóch godzinach po-
nownym
zjawieniem się tego indywiduum przed dworcem Saint-Lazare
w
towarzystwie eleganckiego kompana, podszeptującego mu ubraniowe
poprawki?
Opisowo
Kapeleon to kręgowiec dwunożny o
nadzwyczaj długiej szyi, za-
siedlający
około południa rejony autobusu linii „S". Upodobał sobie zwła-
szcza
platformę tylną, gdzie się kurczowo gnieździ, kryjąc łeb pod pew-
nego
rodzaju grzywą, okoloną naroślą grubości palca, dość podobną do
ścięgna.
Na pozór osowiały, chętnie atakuje słabszych, lecz w zetknięciu
z
energiczną ripostą zmyka w głąb pojazdu, próbując się tam zaszyć.
W okresie linienia widuje się go także,
aczkolwiek nadzwyczaj rzad-
ko,
w otoczeniu dworca Saint-Lazare. Pielęgnując swą dawną skórę, chro-
niącą
go przed zimowymi chłodami, częstokroć ją jednak naddziera, by
wyswobodzić
ciało; ta odmiana tzw. płaszcza winna spowijać go ze swoi-
stym
wdziękiem nie bez sztucznych dodatków. Niezdolny do samodziel-
nej
wylinki kapeleon szuka w takich razach pomocy innego dwunoga po-
krewnego
gatunku, który wdraża go do ćwiczeń.
Kapeleutyka stanowi gałąź zoologii
teoretycznej i praktycznej, sto-
sowną
do uprawiania w każdej porze roku.
Niespodzianie
Towarzystwo zajęło miejsca przy stoliku
kawiarni, w której królo-
wał
Albert. Na jego kompanię składali się dziś René, Robert, Adolf, Teo-
dor
i Żorżyk.
-
Jak ci leci? - spytał
serdecznie Robert.
- Jako tako - odparł Albert.
Kiwnął
przy tym na kelnera.
- Dla mnie lufę - oznajmił.
Adolf
zwrócił się w jego stronę.
- Więc, Albert, co tam nowego?
- Nic takiego.
- Będzie ładnie - stwierdził Robert.
- Trochę chłodno - zauważył Adolf.
- Słuchajcie, widziałem dziś jedną dziwną rzecz
- zaczął Albert.
- Mimo wszystko za ciepło - przerwał
Robert.
- Gdzie? - indagował René.
- W autobusie, jak jechałem na obiad -
ciągnął Albert.
- Jakim to?
- W esce.
- Więc cożeś właściwie widział? -
dopytywał się Robert.
- Przeszły co najmniej trzy, nim dałem
radę się wcisnąć.
- Czego chcesz: o tej porze! -
skomentował Adolf.
- No, ale coś w końcu widział? -
zniecierpliwił się René.
- Cholerna ciasnota - dodał Albert.
- Niezła okazja do balangi.
- Ba! - parsknął Albert. Nie ruszyło go
to specjalnie.
- Zasuwaj dalej.
- Koło mnie rozlokował się dziwny typ.
- Jaki? - zaciekawił się René.
- Kilometrowa tyka z dziwaczną szyją.
- To znaczy jaką? - dociekał dalej René.
- Jakby mu ją ktoś na siłę wyciągnął w
górę.
- Tak zwana elongacja - uściślił Żorżyk.
- A ten jego kapelusz, jak pomnę:
kapucha nie z tej ziemi.
- Czyli jaka? - informował się René.
- Ani śladu wstążki, za to galon, taki
pleciony, dokoła.
- Ciekawostka - orzekł Robert.
- Z drugiej strony - kontynuował Albert
- niezła maruda ten typ.
- Bo co? - nagabywał Renó.
- Zaczął drakę ze swoim sąsiadem.
- Niby czemu? - brał dalej na spytki René.
- Wmawiał mu, że go depcze po kulasach.
- Naumyślnie? - podpytywał Robert.
- A jak! - oznajmił Albert.
- A potem?
- Potem? Najzwyczajniej w świecie dał
dyla na siedzenie.
- I to wszystko? - rozpytywał się René.
- Ale skąd! Najciekawsze, że spotkałem
go znowu dwie godziny
później.
- A gdzie? - molestował René.
- Przed dworcem Saint-Lazare.
- I po co się tam pętał?
- Ależ pojęcia nie mam - sarknął Albert.
- Łaził tam i sam z koleż-
ką,
który mu wciskał, że ma guzik przy płaszczu przyszyty za nisko.
- To skutek rady, której udzieliłem mu
ja - podsumował Teodor.
Przełożył: Jan Gondowicz
Ważne linki dotyczące autora:
Książki Raymonda Queneau do kupienia
Literatura uzupełniająca:
Numer 6/2000 Literatury Na Świecie, który można zamówić (w numerze wiele więcej dzieł Raymonda Queneau)
Multimedia:
Exercices de style - Raymond Queneau 13-Exclamations - dla znających francuski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz